Spośród dziesiątek powieści, których akcja osadzona jest w realiach Gwiezdnych wojen niewiele jest takich, które pozwalają zgłębiać tajniki Mocy. Większość to wydawnicze buble, a ich autorzy to zwykli nieudacznicy, których należałoby usmażyć jak biednego Greedo. Bardzo niewielki odsetek powieściowego zbioru Star Wars to pozycje godne uwagi prawdziwych mistrzów Jedi. Czasem trudno jest się oprzeć wrażeniu, że legendarny Jedi George Lucas, permanentnie i z premedytacją robi z nas wszystkich głupków lub, jak kto woli, struga wariata. Iście bulwersujący jest fakt, że LucasBook przyłożył rękę do tego, że tak „straszne” książki, jak chociażby Spotkanie na Mimban, ujrzały kiedykolwiek światło dzienne. Jednak jestem gotów wybaczyć im te wszystkie „grzeszki”, jeśli raz na jakiś czas uraczą mnie bombą emocji, doskonałym warsztatem, językiem, akcją… Wybaczam im, bo pozwalają mi, bym co jakiś czas poczuł się jak ktoś zupełnie wyjątkowy. Pozwalają, bym stał się Jedi.
Z pewnością zapytacie, kim jest osoba, którą otacza tak silna aura Mocy? Kim jest ten, który zabiera nas (czytelników) w podróż po bezkresnych oceanach midichlorianów (mikroskopijnych form życia, z którymi żyjemy w symbiozie) skupionych w jego powieści? Mistrz Qui-Gon Jinn powiedziałby z pewnością: „Odkryłem skupienie Mocy…”. Tak, tak drodzy Mistrzowie i Padawani. On – Michael A. Stackpole mógł być stworzony przez midichloriany. Pisarz, projektant gier tradycyjnych oraz komputerowych, nagradzany za wiele aspektów swojej twórczej kariery. Człowiek, który stworzył cudowną opowieść o X-wingach i legendarnej Eskadrze Łotrów. To właśnie on, postać ze wszech miar wybitna (dla wszystkich Jedi opanowanych przez Moc), stworzył dzieło, którym na stałe zaskarbił sobie szacunek wszystkich gwiezdnowojennych fanatyków.
Pomimo tego, że autor powieści Ja, Jedi to postać silna Mocą, postanowił, że skorzysta przy pracy nad książką z doświadczenia swych kolegów „po fachu”. Wystarczy wspomnieć, że „maczali” w tej powieści swe zacne i, jakże świetliste palce, tacy mistrzowie starwarsowego pióra jak Timothy Zahn, A. C. Crispin, Kathryn Rusch, Kevin J. Anderson i wielu innych. Udało im się przekonać wszystkich nieprzekonanych, zjednać niezjednanych, do tezy, że jest to powieść ze wszech miar godna uwagi.
Bohaterem powieści Ja, Jedi jest Corran Horn, jeden z dowódców i chyba najlepszy pilot Eskadry Łotrów – prawdziwy as przestworzy. Jest on zmuszony do pogoni za imperialnym niszczycielem, nad którym dowództwo sprawuje Leonia Tavira – jedna z samozwańczych spadkobierczyń potęgi Imperatora. Jako dowódca Eskadry Łotrów, Horn bezskutecznie próbuje rozbić siły Taviry wspomagane przez całe hordy gwiezdnych piratów, zwanych potocznie „Gnębami”. Gdy Corran wraca z kolejnej nieudanej misji przeciwko „Gnębom” dowiaduje się, że jego żona Mirax (córka Boostera Terrika) zniknęła. Okazuje się, że postanowiła ona pomóc mężowi w walce z „Gnębami” i Tavirą działając jako szpieg sił wywiadowczych Nowej Republiki. Jedna z akcji agentki Mirax kończy się dla niej tragicznie. Zostaje porwana i wprowadzona w trans Jedi, co uniemożliwia nawiązanie z nią telepatycznego kontaktu. Jedyną skuteczną drogą, dzięki której Corran Horn mógłby odnaleźć małżonkę, jest zgłębienie tajników Mocy. Tylko wyszkolony w sztuce Jedi, z Mocą jako sprzymierzeńcem, będzie mógł skutecznie przeciwstawić się porywaczom. Wstępuje więc do powstającej na Yavinie IV Akademii Jedi Luke’a Skywalkera, by tam kontynuować i rozwijać dziedzictwo Jedi skryte w genach jego rodziny.
Ja, Jedi to, zdaje się, jedyna powieść ze świata Star Wars, w której narracja prowadzona jest w pierwszej osobie liczby pojedynczej. Zabieg ten sprawia niesamowite wrażenie, dodając powieści porażającej autentyczności. Pozwala także na pełną identyfikację z osobą głównego bohatera. Tak umiejscowiony narrator to rzecz niezmiernie rzadka, co nadaje temu dziełu dodatkowego prestiżu. Sprawia także, że kreacja głównego bohatera staje się ciekawsza i bliższa sercu czytelnika. Z tego punktu widzenia merytoryczny wymiar powieści jest nieoceniony. Barwna biografia Corrana Horna pozwala nam poznać struktury legendarnej Służby Ochrony Korelii, przyjrzeć się z bliska żywej legendzie ducha Exara Kuna, czynnie uczestniczyć w kolejnej odsłonie galaktycznej wojny z imperialną admirał Tavirą w roli głównej, poznać nowe światy i poszerzyć panteon postaci gwiezdnowojennych o kolejne interesujące biografie.
Zupełnie inne odczucia towarzyszą medytacjom dotyczącym fabuły powieści. Jak już wspomniałem na wstępie, duży udział w powstaniu tego dzieła miał Kevin J. Anderson. Uwidacznia się to w fakcie, że Ja, Jedi jest połączony chronologicznie z Trylogią Akademii Jedi. A ponieważ, jak już wspomniałem, Horn wstępuje do Akademii Luke’a Skywalkera, to właściwie połowa tej blisko pięciuset stronicowej fabuły to powtórka tego, co mogliśmy (lub też nie) podziwiać w twórczości Andersona. Może i pomysł sam w sobie całkiem niezły, ale z wykonaniem już było nieco gorzej. Nagle okazuje się, że pokonanie ducha Exara Kuna (źródła nieszczęść i swoistego patu szkoleniowego na Yavinie IV), to nie zasługa nowych obrońców porządku i pokoju w Galaktyce, tylko świeżo zdobytych umiejętności Corrana Horna, a właściwie Keirana Halycona (pod tym przybranym nazwiskiem pobiera nauki na Yavinie nasz bohater). Jednak nie jest w tym wszystkim najgorsze to, że książka podważa osiągnięcia uczniów Skywalkera, bo to jest nawet śmieszne, ale to w jaki sposób Stackpole opisuje poszczególne etapy szkolenia Jedi. Te fragmenty są prawdziwą „masakrą” – swoiste flaki z olejem… i makaronem. Akcja nudna, usypiająca, a właściwie jej brak. Najwyraźniej Ciemna Strona Mocy zaślepiła autora…
Nagle, jak grom z jasnego nieba, spada na nas cały geniusz Stackpole’a. Corran odważył się na potężną krytykę Luke’a i jego metod nauczania, co w rezultacie skończyło się opuszczeniem Akademii przez Horna. Postanawia on na własną rękę szukać swojej towarzyszki życia. Od tego momentu książka dorównuje najlepszym pozycjom Holocronów Jedi. Zaryzykowałbym nawet stwierdzenie, że pod wieloma względami przewyższa te najlepsze. Akcja z nudnej i tandetnej relacji z Yavina IV, „przepoczwarza” się w porywającą, pełną nieoczekiwanych zwrotów zdarzeń fabułę, która potrafi w pełni zdominować słabe Mocą umysły. Stackpole ukazuje rąbek swojego literackiego geniuszu, za co jestem mu osobiście, niezmiernie wdzięczny.
Jest niestety jeszcze jeden aspekt, który „kole w oczy”, a mianowicie wspomnienie rodu Hornów lub, jak kto woli, Halyconów. Jest w tych wspomnieniach sporo wątków, które w świetle obecnej wiedzy (książka powstała w 1998 roku) tracą na swej aktualności. Np. dowiedzieć się możemy, że normą w czasach sprzed wojen klonów było posiadanie przez Jedi rodziny, dzieci itd. Karty powieści donoszą, że koreliańscy Jedi nie opuszczali swojej planety, a ich mistyczne umiejętności przekazywane były z ojca na syna. Pozostawiam to bez komentarza.
Podsumowując rozważania dotyczące powieści zatytułowanej Ja, Jedi, należy stwierdzić, że jest to pozycja niezwykle ciekawa. Poszerza wiedzę na temat uniwersum Star Wars, a pobyt w Akademii Jedi, pomimo że nudny, to jednak uczy cierpliwości i spokoju. A doskonale przecież wiadomo, że „Nie ma emocji, jest spokój.”
Pewien bardzo niepopularny dziś w naszym wspaniałym kraju polityk powiedział: „Prawdziwego mężczyznę poznaje się po tym jak kończy, nie po tym jak zaczyna”. Idąc konsekwentnie tropem tej lewicowej retoryki, należy życzyć wszystkim mężczyznom, by kończyli choćby w połowie jak Michael A. Stackpole. A wtedy drżyjcie kobiety! Brawo, brawo i jeszcze raz brawo za kawał dobrej roboty, Michał! Niech Moc będzie z Tobą. Na zawsze.