Czy zreformowane Imperium Sithów pod wodzą wiecznego Imperatora ma prawo bać się Republiki i Jedi? Czy zastępy sithyjskich Lordów na samą wzmiankę o inwazji na dawnego wroga i pogromcę powinni szeroko otwierać oczy i kwestionować zdrowe zmysły pytającego?
Zastanówmy się. Imperium Sithów pod wodzą Nagi Sadowa zostało nie tylko pokonane i upokorzone, ale niemalże doprowadzone na skraj totalnej zagłady. Odpowiedź zaatakowanej Republiki była straszna i druzgocąca. Flota zniszczona, twierdze Lordów zrównane z ziemią, a oni sami wycięci w pień. Dumny naród zdobywców, potomkowie wielkiego króla Adasa, rasa wojowników, która obroniła swój świat przed ówczesnymi panami Galaktyki, Rakatanami, została sprowadzona do poziomu bezdomnych uchodźców, ściganych strasznymi historiami zniszczonych planet i miliardami ofiar bezwzględnych Jedi.
Prowadzeni przez nowego władcę, który nie tylko umożliwił im ucieczkę, ale i powrót do kolebki ich cywilizacji oraz bezpieczeństwo, nieśli w sercu…. No właśnie, co? Co powinien nieść dumny Sith? Strach przed silniejszym przeciwnikiem? Chęć schowania się w odludnym końcu Galaktyki, aby już nigdy nie stanąć twarzą w twarz z Jedi i ich Republiką? Nie, nie i po stokroć nie.
Dumny Sith powinien nieść w swoim sercu żądzę zemsty, odwetu na tych, którzy odebrali im ich wieczny dom, świętą planetę Korriban. Nie powinni szukać miejsca, w którym ich wrogowie ich nie znajdą, ale miejsca, w którym będą mieli wiele czasu by przygotować się do odebrania, co im należne.
Tyle jeżeli chodzi o argumenty sithyjskiego serca. Co na to sithyjski umysł? W pierwszym odruchu można powiedzieć, że i owszem. Powinno się bać przeciwnika, który zadał ci tak straszny cios. Pewnie i tak, ale ścieżka Sithów to przekuwanie strachu na swoją siłę. Strach, gniew i nienawiść to napęd sithyjskiej siły i potęgi w Mocy. Umysł powinien przeanalizować, dlaczego Wielka Wojna Nadprzestrzenna skończyła się tak, jak się skończyła.
Sadow popełnił wiele błędów. Wypowiedział wojnę przeciwnikowi na jego własnym terenie, którego on sam nie znał. Nie posiadał informacji o siłach obrońców, ani obecnej sytuacji geopolitycznej. Nie wiedział, że cesarzowa Teta ma do swojej dyspozycji zaprawione w bojach oddziały, które skończywszy jedną wojnę, były gotowe do prowadzenia następnej, tym bardziej, że stała ona w obronie tego, za co tak niedawno ginęli jej towarzysze. O ile więcej mógłby uzyskać Sadow, gdyby najpierw przeciągnął na swoją stronę siły separatystyczne!
Mroczny Lord nie docenił również Jedi. Pomimo, iż nawet mistrzowie ich Zakonu nie mogli przejrzeć jego potężnych iluzji, opieranie całości ataku tylko na nich i swojej potędze było zbyt ryzykowne i oparte raczej na pysze Sadowa, niż racjonalnych przesłankach.
Sadow popełnił też błąd, jeżeli chodzi o przygotowanie własnych sił i zaplecza wojennego. Zostawił (nieświadomie) za sobą swojego największego rywala, Ludo Kressha. Nie można ruszać na wojnę, nie mając za sobą poparcia własnych ludzi. Nie można zostawiać swojego królestwa, nie mając pewności, iż po powrocie będzie je można nazwać „swoim”. Nie poradzenie sobie z konfliktami wewnętrznymi jeszcze bardziej osłabiło Imperium Sithów, co w rezultacie uniemożliwiło im stawienie czoła atakującej Republice.
Czy tą wojnę można było wygrać? Oczywiście. Sithowie byli lepiej przystosowani do działań zaczepnych niż obronnych. Mieli za sobą tysiące lat podbijania kolejnych światów. Republika opierająca się na pokojowym rozwoju przez traktaty handlowe, nie była przygotowana do wojny totalnej. Opierając się na Jedi, nie poradziliby sobie z całą potęgą Imperium Sithyjskiego.
Wojna jednak została przegrana. Niemalże wszystko zostało utracone. Prawdziwi Sithowie musieli się ukryć, a ich rolę przejęli coraz to nowi upadli Jedi. Jednak Imperator Sithów nie spał. Wręcz przeciwnie, jako jedyny spośród swego ludu żył chęcią zemsty i upokorzenia Republiki. Nauczył się cierpliwości oraz właściwego rozwiązywania konfliktów wewnętrznych. Stworzył idealne państwo, które swoją efektywnością przerosło nawet cywilizację Chissów. Kolejne planety włączane do Imperium były szybko wcielane do maszyny nastawionej na rozwój, do maszyny, której każdy trybik był kontrolowany przez wojskowe struktury podległe Mrocznej Radzie i Imperatorowi.
Po drugiej stronie Galaktyki była Republika pogrążona w wszechobecnej, rozrośniętej ponad wszelką kontrolę biurokracji, rządzona przez dyplomatyczne wygibasy skorumpowanych urzędników. Jedi pogrążeni w skostniałym przekonaniu, że lepiej jest zrobić za mało, niż za dużo i niebezpiecznie zbliżyć się do Ciemnej Strony.
Nie oznacza to oczywiście, że Republika była przeciwnikiem słabym. Była potężnym konglomeratem tysięcy planet, który dysponował wielką siłą militarną wspieraną przez użytkowników Mocy. Jednakże posiadała ona wiele słabych punktów. Nie była przygotowana do wojny totalnej, nie miała planów obrony, scenariuszy wojennych i, co najważniejsze, gospodarki nastawionej na rozwój militarny.
Jednak nie wiedząc o tym, Sithowie przed Wielką Wojną Galaktyczną żyli z przekonaniem, że Jedi i Republika jest niepokonana. Jest na tyle potężna i mściwa, że powinno się bać nie tylko wojny z nią, ale i samego wykrycia. Moim zdaniem jest to tchórzostwo najwyższej miary i powinno być karane w jedynym możliwy sposób. Nie można być Sithem i bać się czego czy kogokolwiek. Przeciwnika można darzyć szacunkiem i doceniać jego umiejętności. Jednak wiedza o jego potędze nie może budzić strachu, powinna ona skłaniać do szukania alternatywnych rozwiązań pokonania wroga.
Jeżeli chcecie wiedzieć jak Imperator poradził sobie ze strachem Sithów, to nie pozostaje mi nic innego, jak zaprosić do lektury Revana.