No i stało się. Moja znienawidzona postać świata rzeczywistego, Mroczny Listonosz, przyniósł mi niedawno ostatni zeszyt Legacy: War. Mimo iż moje obawy co do poziomu tej serii rosły z każdym kolejnym zeszytem, otwierałem niewielką paczkę trzęsącymi się dłońmi. Bądź co bądź, miałem przed sobą ostatni komiks serii, która towarzyszyła gwiezdnowojennym fanatykom przez ostanie pięć (sic!) lat!
Trzeba przyznać twórcom, iż nie było to złe pięciolecie. Można nawet powiedzieć, że całkiem dobre. Odważyli się ruszyć poza do tej pory eksploatowane kanony czasowe i umieścili całą historię prawie półtora stulecia po Bitwie o Yavin. Stworzyli bardzo ciekawe, nowe postacie, równocześnie rysując interesujące i nowatorskie odwołania do czasów dobrze nam znanych z do tej pory opublikowanych źródeł. Wszystko tworzy sensowną całość, a niektóre pomysły, takie jak Imperialni Rycerze, są naprawdę majstersztykiem. Oczywiście są pewne minusy, jak zbytnie, moim zdaniem, przerysowanie niektórych Sithów, którzy czasem bardziej przypominali morderczych klaunów niż budzących strach potężnych użytkowników Ciemnej Strony. Zdarzały się odcinki nudne i czasami kiepsko rysowane. Niemniej jednak godziny spędzone przy lekturze Legacy uważam za bardzo przyjemne.
Jednak dość o tym, skupmy się na ostatniej serii, czyli Wojnie. Przypomnę tylko, że ostatni odcinek Legacy zostawił nas w momencie, gdy Darth Krayt oznajmił swój powrót z zaświatów, a najbliższym współpracownikom, Darth Talon i Nihlowi, zaprezentował nową broń, która miała zmiażdżyć ich wrogów – Sithyjskich Szturmowców, całkowicie mu lojalnych użytkowników Mocy, którzy od bardzo wczesnego dzieciństwa byli szkoleni, by mu służyć. Wzmocnieni cybernetycznymi implantami, byli naprawdę wymagającymi przeciwnikami. Do swojej dyspozycji mieli najnowsze myśliwce klasy Anihilator, dysponujące wystarczającą siłą ognia, by spenetrować tarcze jednostek wielkości niszczyciela gwiezdnego.
Już od pierwszego zeszytu akcja gna jak opętana. Zostajemy przygnieceni lawiną nowych wątków i zakończeniami poprzednich. Krayt bez większych problemów odzyskuje władzę, zabijając uzurpatora. Równie łatwo dowiaduje się o lokacji Ukrytej Świątyni Jedi, jednocześnie informując o tym swoich wrogów, licząc iż zgromadzą jak największe siły do jej obrony. Idealna sytuacja do pokazaniu szerszej publiczności jego najnowszej broni.
Tymczasem szpieg Krayta na dworze Fela informuje o szpiegu Fela na dworze Krayta. Proszę o wybaczenie tej gramatycznej konstrukcji, ale tylko ona oddaje dynamikę, a raczej pośpiech, z jaką te wydarzenia zostały przedstawione w komiksie. Morrigan Corde zostaje zdemaskowana i ledwie ucieka z życiem. Jej syn, Cade Skywalker, kontynuujący serię zabójstw Sithów (w zamian za nagrody oferowane przez Huttów), zaprzysięga, iż zabije Krayta, w międzyczasie godząc się ze swoją matką, wujostwem i załogą swojego okrętu, oraz organizuje obronę Ukrytej Świątyni.
Wszystko niby trzyma się, za przeproszeniem, kupy, ale pozostaje duży niedosyt. Wątki, które były budowane przez wiele odcinków, często z naprawdę dużym kunsztem, są finalizowane na przestrzeni dwóch stron. Narastający od kilkunastu, jeżeli nie kilkudziesięciu scen konflikt pomiędzy Cadem a jego przyjaciółmi z Mynocka zostaje zakończony w czasie jednej dyskusji. To samo tyczy się innych skłóconych ze sobą postaci i podobnie ma się sprawa z samą wojną. Potężni sithyjscy szturmowcy w jednej części przedstawieni są jako siejące zniszczenie i śmierć maszyny do zabijania, nie stroniące nawet od samobójczych ataków, by w ostatecznym konflikcie zostać zdenominowanymi do masowo umierających żołnierzyków. Pat pomiędzy połączonymi siłami Sojuszu i Imperium a Sithami zostaje niezmiernie łatwo zakończony przez samobójczy atak na Coruscant (jak to jest, że pomimo wszystkich super zabezpieczeń, każdy, kto to sobie postanowi, jest w stanie zaatakować, bądź co bądź, stolicę Galaktyki???) i partyzancki szturm na sithyjską świątynię. Darth Krayt, który powstał z martwych stając się silniejszym niż kiedykolwiek, bardzo łatwo przegrywa pojedynek ze Skywalkerem. Do tej pory skłóceni Sithowie bez większych, a wręcz żadnych oporów godzą się na przywództwo Dartha Nihla i za jego rozkazem rozpraszają się po Galaktyce.
Miało być pięknie, a wyszło jak zawsze. Legacy: War mnie rozczarowało. Nie dlatego, że zakończenie było naiwne, gdyż tego akurat można się było spodziewać. Dobrzy wygrywają, źli przegrywają i usuwają się w cień, by zaatakować ponownie. Innymi słowy – tradycji stało się zadość. Moje rozczarowanie bierze się stąd, iż jedna z lepszych serii komiksowych została zakończona sześciozeszytowym streszczeniem. Smuci to o tyle bardziej, że zakończenia niektórych wątków były sensowne, może czasem naiwne, ale nie raziły. Jednak upchnięcie ich na dwie strony czy dwa rysunki odbierało przyjemność z lektury komiksu. Spodziewałem się, iż Wojna skupi się na niej samej, zostawiając inne wątki na później, na kolejną serię. Z nieznanych mi przyczyn, Dark Horse postanowiło upchnąć wszystko w stosunkowo niewielki materiał, a przecież powszechnie wiadomo, że kompresowany materiał traci na jakości…