„Nowy świt”

Odkąd rycerze Jedi zostali skazani na śmierć i zmuszeni do opuszczenia Coruscant, dla Kanana Jarrusa ważniejszym od Mocy stało się przeżycie. Szlajając się samotnie po Galaktyce, podejmując się kiepsko płatnych fuch, unika kłopotów, a zwłaszcza Imperium. Kiedy odkrywa potencjalnie bardzo niebezpieczną sytuację, nie zamierza się mieszać. Jednak gdy jego przyjaciel ginie z rąk Imperium, zostaje postawiony przed wyborem: albo znowu ucieknie, albo zacznie walczyć. Nie stawi jednak czoła siłom imperialnym samotnie…

Moja strategia czytania książek gwiezdnowojennych jest dosyć prosta – unikam cykli, które są zazwyczaj koszmarnie rozwleczone, w dodatku pisane przez kilka osób, co bywa naprawdę wkurzające, kiedy jedna z nich ma kiepskie pióro, a wszyscy razem zupełnie inną stylistykę. Czytam zatem powieści pojedyncze, z racji tego, że mają mniej miejsca do dyspozycji, są na ogół mniej przegadane. Poza tym ma się przynajmniej pewność, że żaden wątek się nie zgubi (choć to nie zawsze jest, niestety, regułą, o czym boleśnie się przekonałam, czytając Gwiazdę Śmierci).

Naprawdę ucieszyło mnie mnie zatem to, że pierwsza książka będąca nowym kanonem, jest pozycją samodzielną. Trochę, rzecz jasna, mniej zachwycił mnie fakt, że stanowi jakby wprowadzenie do Rebeliantów, ale było tak tylko do momentu, kiedy zapoznałam się z serialem i polubiłam go za jego awanturniczość. Położyłam więc łapki na książce i rozpoczęłam lekturę.

Fabuła Nowego świtu koncentruje się przede wszystkim na Kananie Jarrusie i Herze Syndulli, a więc postaciach wcale nie najmocniej wyeksponowanych (przynajmniej do teraz) w serialu. Jest to jednak posunięcie w pełni uzasadnione, bo to oni stanowią przecież trzon załogi „Ghosta”. Opisując więc wydarzenia, które doprowadziły do ich spotkania i nawiązania współpracy, John Jackson Miller odpowiedział na wiele pytań, które na pewno pojawiły się nie tylko w mojej głowie po obejrzeniu pilota serialu.

Powiem Wam, że niemal od pierwszych stron absolutnie kupił mnie pomysł na Kanana. Wbrew temu, do czego przyzwyczaiły nas kolejne książki i komiksy, eks-Jedi nie jest herosem, kontynuującym samotnie walkę o sprawiedliwość. Kanan, a raczej Caleb, bo tak brzmiało jego imię, wziął sobie całkowicie do serca ostatnią transmisję Obi-Wana Kenobiego ze Świątyni Jedi – najważniejsze to przetrwać, na inne rzeczy może przyjdzie czas później. Podróżuje więc po Galaktyce, pod żadnym pozorem nie używa Mocy, stara się też nigdzie nie zagrzać miejsca zbyt długo. Dosyć nieoczekiwanie, również dla siebie, zatrzymuje się w układzie Gorse, gdzie wbrew swym zasadom nawiązuje pewne przyjaźnie z górnikami pracującymi w kopalni thorilidu na pobliskim księżycu. Kiedy jednak do systemu na kontrolę przybywa imperialny hrabia, Denetrius Vidian, cały świat Kanana staje na głowie – dosyć nagle okazuje się, że mu jeszcze zależy, że nie jest w stanie po prostu stać obok, choć początkowo próbuje, posuwając się nawet do przekazania pewnego szalonego nieszczęśnika w ręce władz. Dzieje się tak jednak dopiero po spotkaniu z Herą, tajemniczą Twi’lekanką, zdecydowanie nadużywającą swego uroku osobistego, by dostać się tam, gdzie być nie powinna.

Hera jest zainteresowana nie tylko wizytą imperialnego oficjela, ale przede wszystkim samą kopalnią, przetwórnią minerału i tym, co się w nich dzieje. Przybywa wszak na Gorse, by spotkać się ze zwerbowanym przez siebie na sieci członkiem lokalnych sił bezpieczeństwa. Ponieważ jednak hrabia Vidian jest osobą, która lubi mieć pod kontrolą wszystko, jej kontakt zostaje aresztowany. Przed swym uwięzieniem przekazuje jednak przygotowane dla Hery dane swojej szefowej, Zalunie, i prosi ją o pomoc. Wstrząśnięta tym, co się wokół niej dzieje, Zaluna się zgadza.

A dzieje się sporo! Vidian bowiem, podobnie jak nieodżałowany książę Xizor, jest graczem, nie pionkiem w rozgrywce o władzę. Kiedy zatem czuje ogień skierowany na siebie, nie waha się podejmować decyzji, narażających na szwank życie setek czy wręcz tysięcy istnień, nie stroni też od własnoręcznego zadawania śmierci i cierpienia. Potrafi również doskonale wykorzystać każdą szansę daną mu przez los – w tym przypadku w postaci raportu szalonego weterana Wojen Klonów i to właśnie stanie się jego zgubą.

Vidian bowiem jest typowym imperialnym – butnym i zadufanym w sobie, wierzącym w to, że jedyną odpowiedzią na terror będzie strach. Jak łatwo można się domyślić, tak nie do końca się stanie. Czwórka osób, które los zetknął ze sobą przypadkiem, spróbuje coś zrobić, by ocalić układ od całkowitej zagłady, będącej konsekwencją planu Vidiana. Kanan, Hera, Zaluna i wspomniany weteran, Skelly, powodowany chęcią zemsty i odkupienia win, połączą siły i rzucą wyzwanie Imperium.

Siłą książki jest dokładnie to samo, co stanowi duży plus serialu – nie sposób się nudzić. Akcja toczy się naprawdę wartko, jednak nie za szybko, są i momenty na złapanie oddechu. Nie można też powiedzieć, by była przewidywalna – miałam swoje podejrzenia i teorie, ale tylko część z nich okazała się prawdziwa. A co mnie ujęło najbardziej? Miller nie uciekł się do najtańszego rozwiązania. Kanan nie używa Mocy na prawo i lewo, sięga po nią jedynie w sytuacji bezpośredniego zagrożenia życia i to mi bardzo odpowiada! Ewidentnie da się napisać dobrą książkę gwiezdnowojenną, nie stosując bez przerwy tak banalnego rozwiązania jak wszechmocni Jedi! Oby tak dalej – ta książka to naprawdę zacny świt nowej ery…


Autor: John Jackson Miller
Okładka: Douglas Wheatley
Wydawnictwo: Uroboros
Data premiery: 23 marca 2016
Objętość: 478
Czas akcji: 11 BBY