Nie byłam jedną z osób, które narzekały ponad miarę, kiedy Gwiezdne wojny zostały wykupione przez Disneya. Już od dawna to, co się z tym światem działo, było po prostu nudnawe, bez polotu, ot, klepanie kolejnych schematów, wykorzystywanie Wielkiej Trójcy, a ilość wrogów spoza granic galaktyki przekraczała ludzkie pojęcie. Zważywszy na to, co Disney zrobił dla filmów superbohaterskich, które kiedyś były w większości naprawdę fatalne, zapowiadało się przynajmniej… odświeżająco. Nie płakałam też za bardzo nad straconym już dla nas Expanded Universe, które teraz zaliczamy w poczet Legend, choć nie mogę zaprzeczyć, że wkurza mnie fakt, że Jar Jar jest kanoniczny, a wielki admirał Thrawn nie. Rozumiem jednak konieczność wyczyszczenia planszy, by ustawić na niej nowe pionki, a uniwersum było już tak zapchane, że zaczęły się tworzyć wręcz nowe kanony w obrębie samego kanonu (niesławna sprawa mistrza Piella), więc niestety żeby stworzyć cokolwiek nowego, trzeba było wymazać to, co stare. Oczywistym jednak było i to zresztą zapowiadano, że niektóre wątki, pomysły czy postaci nadal będą miały swoje miejsce w nowym kanonie. Restart miał oznaczać nowy, lepszy początek.
Wiadomo, że Disney to firma, która przede wszystkim tworzy produkty skierowane do dzieci, nie należało się zatem spodziewać od razu – a przynajmniej do momentu wypuszczenia EVII i osobnych filmów – czegoś kopiącego cztery litery i naprawdę nie zakładałam, że zaczniemy od wyrżnięcia całej planety, a potem będzie już tylko lepiej. Rebelianci z założenia mieli być produktem dla młodszych fanów, jednak wiadomo było, iż autorzy serialu będą starali się sięgnąć również po wielbicieli z nieco większym balastem lat na karku. Z perspektywy zakończonego piewszego sezonu, nie jest aż tak bardzo źle. Wprawdzie przygody załogi „Ducha” są trochę schematyczne i dziękować bogom, że przynajmniej raz im się noga powinęła, jednak dosyć konkretnie przypomina to przygody RPG w wykonaniu mojej drużyny – nawet najgłupsze plany wypalą, o ile mamy dosyć character i force pointów, przeciwnik rzucił jedynkę na dzikiej, a Mistrzowi Gry smakowała pizza. Jednak by gra miała smaczek, to nie może się udawać za często i to nie łatwość kolejnych poczynań zawsze stanowi o niezapomnianej sesji, czasem tym czymś jest porażka albo prawdziwa trudność. Tego jednak w większości w Rebeliantach brakuje.
Wiem, nie jestem targetem. Mam 36 lat, swoje za uszami i niekoniecznie odpowiadają mi niekończące się gagi z podróbką Chewiego, droidem i chłopcem w roli głównej. Jednak jestem fanem, a zważyszy na to, że Rebelianci pozostają jeszcze do grudnia jednym z głównych środków zapoznawania się z nowym uniwersum, trochę mi to przeszkadza. Dostaję ciekawe przygody, to prawda, jednak do ostatnich kilku odcinków brakowało mi najmniejszego nawet dreszczyka emocji – ja wiedziałam, że dzielnym Rebeliantom wszystko się uda, a Imperialni wyjdą na idiotów. Właśnie – czy to ma być ten nowy kanon? Jakże tęsknię do jednego z pierwszych produktów EU, z którym miałam się okazję zapoznać, Trylogii Thrawna, w której to Imperium budziło podziw i grozę. Tutaj budzi co najwyżej politowanie i ataki śmiechu. Załoga placówki nie jest w stanie znaleźć ekipy, która stale wraca na tę samą planetę, nie są nawet w stanie dokonać skanu ze sporą ilością okrętów na orbicie, złowrogi Inkwizytor wychodzi pernamentnie na durnia, a w końcu zostaje pokonany w epickiej wprawdzie walce, ale po tym, jak miał milion szans głównych bohaterów wykończyć, szturmowcy nie zachowują procedur, a szkolenie w Akademii przypomina grę w platformówkę. Przez chwilę sytuację ratował jeszcze Tarkin, ale potem i on uległ imperatywowi opkowemu i wygodnie dla naszych rebeliantów, po prostu zgłupiał. Nie miałam jeszcze okazji zapoznać się z Tarkinem, ale lektura A New Dawn, która jako książka, choć naprawdę sprawnie i ciekawie napisana, również propaguje obraz tępego i okrutnego imperialnego oficera. Komiksy? Szturmowcy niewiele mogą ustrzelić, Wielka Trójca robi, co jej się żywnie podoba… Taka poetyka? W nosie mam taką poetykę! Moje serduszko domaga się czegoś w rodzaju Thrawna, nie dlatego, że tę postać znam, ale dlatego, że była nieschematyczna, interesująca i u osoby w wieku powyżej 12 lat budziła wielki, choć czasem niechętny podziw, ale i strach o bohaterów. Bo w obecnej chwili tego strachu w ogóle nie czuję, choć teoretycznie ustawia się na planszy pionki, które ten strach wzbudzić powinny.
Dostajemy bowiem dosyć regularnie bohaterów klasycznych, spajając obie trylogie i nowości. Lando, Threepio i Artoo, Tarkin, Vader… I niby wszystko fajnie, ale jakie, na bogów, są szanse na to, by w całej wielkiej galaktyce trafić właśnie na nich? Wiem, marudzę, ale znacie mnie, już od wieków błagam o opowieść odbiegającą trochę od standardowych schematów, nie zawierającą żadnych znanych bohaterów, za to kawał dobrej historii. W tej chwili mam wrażenie, że Disney powiela to, co było grzechem EU – nieprawdopodobne historyjki z ciągłym wykorzystaniem tych samych bohaterów, bo przecież jeśli ich zabraknie, jak będzie można się domyślić, w jakim świecie dzieje się akcja? Vader wysyłany na negocjacje z królem półświatka musi koniecznie spotkać się z Jabbą, to ten był wszak w filmach i jest rozpoznawalny. Jeśli wzywa łowcę nagród, koniecznie musi to być Boba Fett. A jeśli w pobliżu jest Luke Skywalker, obaj muszą się koniecznie zetrzeć na miecze świetlne, rzucając mało subtelne aluzje, które sprawiają, że się zastanawiam, jakim cudem się nie domyślili wzajemnych koligacji rodzinnych wcześniej. Po prostu czuję, jak szansa na stworzenie czegoś nowego, oryginalnego, odchodzi w siną dal. Bardzo tego żałuję.
Niestety, domyślam się, jaka jest tego przyczyna i trochę mnie to smuci. Disney nie kupił Gwiezdnych wojen po to, by robić dobrze fanom, a żeby na tym zarobić i broń mnie, boski Exarze, nie mam do niego o to najmniejszych pretensji, tak kręci się świat. Jednak to oznacza, że trzeba rozszerzać zasięg marki tak, by nie docierała jedynie do zaciętych nerdów i geeków czy dzieciaków, ale także do tych, którzy film raz czy drugi obejrzeli, nawet im się podobał, ale jakoś dotychczas nie poczuli do niego nadmiernej mięty, może również z powodu nadmiernego rozbudowania uniwersum. Nie ma już zatem EU, tworzymy nowe światy i nowe klimaty, w których jednak należałoby od czasu do czasu dorzucić w charakterze przyprawy najbardziej znane postaci. Znak nowych czasów? Szczypta tego i tamtego, misz masz totalny, niemal na miarę starego EU. W zapowiedziach komiksowych przygody Kanana Jarrusa… To oczywiście kolejny ukłon w stronę nowego fana, młodszego w miarę możliwości, który łyknie nowy merchandise jak młody pelikan. I jakkolwiek podoba mi się ta postać, jego przygody jako tego ukrywającego się przez nowym Imperium młodego Jedi obchodzą mnie tyle, co zeszłoroczny śnieg. Dlaczego? Bo to wszystko już było w tym starym legendarnym kanonie. Disney ma szansę na stworzenie czegoś nowego, a jednak czepia się starych sprawdzonych schematów, bo przyniosą pieniądze. A czy pieniędzy nie przyniosłaby seria poświęcona chociażby Hanowi Solo i jego przemytniczym przygodom? Myślę, że tak i po te zeszyty sięgnęliby również fani porządnej space opery. Jedyny warunek – dobry scenariusz, bo Han to przecież bohater samograj. A co by nie powiedzieć o Marvelu, świetnych scenarzystów jest tam od groma i trochę.
Martwię się. Może niepotrzebnie, bo przecież to dopiero początek, ale ten początek nie nastraja specjalnie optymistycznie. Dostajemy po prostu powtórkę z rozrywki, w dodatku uproszczoną, by przyciągnąć nowych i niezdecydowanych fanów. Nie zrozumcie mnie źle, prawo Disneya do zarabiania pieniędzy jest niezbite, jednak ja naprawdę liczyłam na coś dla fana dojrzałego, którego nie bawią już zabawy w chowanego ze szturmowcami czy fakt, że Vader robi konsekwentnie za chłopca na posyłki do rozmów z szumowinami… Liczę na to, że Epizod VII coś zmieni. Naprawdę na to liczę.
#IStillBelieveInStarWars