Dzięki niech będą Mocy, że to już nie kanon!

Chociaż wielokrotnie na łamach Star Wars Extreme usprawiedliwiałem i sugerowałem plusy degradacji kanonicznego statusu Expanded Universe, z pewnością z faktu tego się nie ucieszyłem. W czasie, gdy spodziewałem się precyzyjnego cięcia skalpelem i usunięcia elementów niezbędnych do wprowadzenia na ekrany Epizodu VII, otrzymałem cios mieczem świetlnym, który wyciął, no cóż, niemal wszystko.

Formą pocieszania się było spoglądanie na iście koszmarne elementy rozszerzonego wszechświata – jak Kryształowa gwiazda, stare marvelowskie komiksy, czy Mroczne Imperium – i mówienie z ulgą „uff, na szczęście to już nie kanon!”. Ostatnio jednak przyszła mi do głowy myśl idąca podobnym tropem, ale trochę szerszym: czy nie można się cieszyć z usunięcia większych rzeczy, niż tylko incydentalnych tworów Expanded Universe? Po pewnym czasie udało mi się skompletować listę kilku złych rzeczy, jakich się pozbyliśmy. Rzeczy, o których spokojnie możemy rzec, że „dzięki niech będą Mocy, że już nie są kanonem”.

Papierową superbroń tanio sprzedam

Wszyscy wiemy, jak zostały zniszczone pierwsza Gwiazda Śmierci i gwiezdny pancernik „Egzekutor”: strzałem jeden na milion i samobójczą szarżą pewnego rebelianckiego pilota. I to było w porządku, dopóki w Expanded Universe po pierwsze nagle nie zaroiło się od superbroni i kolejnych superokrętów, a po drugie nie kończyły one swoich żywotów w identyczny, jeśli nie bardziej idiotyczny sposób. Policzmy, zatem, co bardziej ciekawe z „broni ostatecznych”. Tarkin, Pogromca Słońc, Działo Galaktyczne, Gwiezdna Kuźnia, Mroczny Żniwiarz, Dewastatory, Stacja Centerpoint, Miecz Ciemności, generator cienia masy… Jestem naprawdę wdzięczny za to, że połowa z tych tworów zostanie wymazana z historii. Co za dużo, to niezdrowo.

Ale, jako się rzekło, jedną rzeczą jest istnienie super-czegoś, a zupełnie inną zniszczenie tego super-czegoś. I tu Expanded Universe poległo na całej linii. Najmocniej widać to na przykładach okrętów zwanych obecnie w Star Wars drednotami/pancernikami – czyli jednostkach o długości wykraczającej poza 5 kilometrów, a zwykle dużo, dużo większych, jak gwiezdne pancerniki typu Egzekutor. Większość z nich uległa destrukcji w dość kuriozalny sposób. A to ktoś wystrzelił rakiety udarowe w mostek („Żelazna Pięść”), a to samotny myśliwiec zniszczył okręt od środka („Terror”, „Nocny młot”), a to komuś się go staranowało („Agresor”). Ponownie, nie miałbym nic przeciw sprytnemu zniszczeniu gigantów tego rodzaju, tym niemniej okręty o tak olbrzymiej sile ognia przed śmiercią powinny zabrać ze sobą z pół gwiezdnej floty przeciwnika. A jakoś nigdy tak się nie stało.

Mój dziadek zginął w trakcie Wojen Klonów…

…choć był w moim wieku, a ja mam, parę lat po bitwie o Endor, dopiero trzydziestkę na karku. Oczywiście, problem nie dotyczy tylko Corrana Horna. Przed nastaniem ery prequeli nikt z gwiezdnowojennych autorów nie miał pojęcia, kiedy rozgrywały się Wojny Klonów. W efekcie mieliśmy tego rodzaju chronologiczne „kfiatki”. Podobnie miała się rzecz z samą naturą tego konfliktu – według Timothy’ego Zahna klony stały po „tej złej stronie”, a poza tym całość nie skończyła się od razu przejęciem władzy przez Palpatine’a.

Naturalnie, nie jest to wina tychże autorów, w zasadzie nie jest to wina kogokolwiek, ponieważ pewnych rzeczy zwyczajnie nie dało się przewidzieć, tym niemniej odrzucenie starego kanonu pozwala nam wyciąć wszelkie sprzeczności wynikające z braku podstawowych informacji o pre-imperialnej galaktyce dostarczonych przez Epizody I-III. Tak więc koniec z Lukiem, który nic nie wie o Zakonie Jedi i dowiaduje się, jak nazywała się jego matka dopiero 35 lat po bitwie o Yavin. Miało to swój koloryt, ale na szczęście odeszło w zasłużoną niepamięć.

Dwudziestopięciotysięczna historia Republiki

Czyli niezmieniające się przez milenia: technologia, społeczeństwo, kształt administracyjny, sposoby prowadzenia wojen, szlaki handlowe, ustroje i tak dalej, i tak dalej. Jednym z większych kretynizmów Expanded Universe było ustalenie – wynikające ze zbyt dosłownego podejścia do słów Obi-Wana o „rycerzach Jedi chroniących Republikę przez tysiąc pokoleń” – że Republika Galaktyczna istniała 25 tysięcy lat. Jest to na wskroś nierealistyczne, a konsekwencje tego stanu rzeczy były boleśnie odczuwane przez każdego, kto chciał umieścić akcję swoich dzieł, czy to książek, czy komiksów, tysiące lat przed Nową nadzieją.

Wystarczy spojrzeć, jak nasza rasa przez ostatnich sto lat, tkwiąc tylko na jednej, marnej planecie diametralnie (przynajmniej w kontekście tzw. świata Zachodu) zmieniła się pod względem ustroju, postaw społecznych i przed wszystkich technologii. Tymczasem Republika ze Star Wars zdaje się tkwić w stanie zawieszenia przez całe milenia. Pal Sitha, gdyby postęp ograniczył się do samego wyglądu – wtedy dałoby się to przełknąć. Tymczasem ostatnie 4 tysiąclecia przed nastaniem Imperium wyglądają niemal dokładnie tak samo. Porównajmy sobie KotOR, TOR i erę Rebelii. W nowym kanonie współczesna Republika ma „tylko” tysiąc lat, natomiast wcześniej istniała, pewnie dłużej, ale nie aż tak długo jak oryginalnie, tzw. Stara Republika. I to, przyznacie sami, ma już znacznie większy sens.

Recykling pomysłów

Wymyślmy nową historię ze świata Star Wars! Muszą w niej być Jedi i Sithowie. Wszyscy kochamy Jedi i Sithów, prawda? Niech będzie też jakiś wielki galaktyczny konflikt i obowiązkowo mroczne, tajemnicze zagrożenie kryjące się gdzieś w cieniu. Obowiązkowo jeden z bohaterów musi mieć coś niebiańskiego w imieniu (sky, star, sun – o, to to!), drugi wyglądać jak Darth Vader, trzeci zachowywać się jak Han Solo, a czwarty, najlepiej z tym niebiańskim imieniem, przejść na Ciemną Stronę. O czym jeszcze zapomnieliśmy? Ależ oczywiście – gdzieś tam obowiązkowo musi się przewinąć Tatooine. Przepis na idealną opowieść Star Wars gotowy!

I tak oto mamy niekończące się fale rzekomo wybitych/zniszczonych Sithów, dziesiątki wojen na przestrzeni kilkudziesięciu lat, mrowie Skywalkerów, Starkillerów czy Sunriderów, zcyborgizowanych Darthów schodzących jak z linii montażowej, nie wspominając o różnych „ubermocznych” Abeloth, Imperatorach Sithów i odrodzonych Palpatine’ach. Niekończące się przemielanie tych samych schematów doprowadziło do tego, że różnice między The Old Republic, Fate of the Jedi, czy Dziedzictwem ograniczały się do detali natury wizualnej (a i to, jak wskazałem w poprzednim akapicie, nie zawsze). Naturalnie, były serie wykraczające poza schemat, z chwalebnym przykładem Nowej Ery Jedi, ale ogólnie autorzy szli po linii najmniejszego oporu: tu Sith, tam Jedi i jakoś to będzie. Ano, niestety, nie było

Waru i spółka

Jest to zapewne najczęściej pojawiający się motyw w temacie „dlaczego Expanded Universe ssie/ssało” tudzież „najgorsze elementy Expanded Universe”, ale nie sposób ich pominąć w artykule takim, jak ten. Tym bardziej, że Waru to tylko jeden z wielu, zbyt wielu przykładów na to, że w latach 80-tych i 90-tych (później już zdecydowanie mniej) twórcy uniwersum mieli dość mgliste pojęcie odnośnie tego, co do odległej galaktyki pasuje, a co nadaje się wyłącznie do trzeciorzędnego, chowanego do szuflady fanfika.

W tej drugiej kategorii wątpliwy zaszczyt zasiadania mają m.in. mofferencje (poważnie?), trójocy synowie Imperatora i magiczne rękawice Vadera z serii Jedi Prince, Prorocy Ciemnej Strony, gwiezdne smoki, większość wczesnych marvelowskich komiksów z postaciami takimi jak Jaxxon na czele, drewniane okręty żaglowe w kosmosie, czarnoksiężnik Rokur Gepta… nie, nie, sądzę, że już wystarczy. Gdy pomyślę o tym, że te wszystkie kretyńskie postacie, stwory i zdarzenia zniknęły z chronologii, mogę tylko czuć olbrzymią ulgę.

Gdzie są wszyscy nasi generałowie?

Han Solo, Lando Calrissian, Luke Skywalker. Co mają ze sobą wspólnego te postacie? Wszystkie były generałami Nowej Republiki, wszystkie zrezygnowały z kariery wojskowej i wszystkie… cofnęły się w rozwoju. Nawet Leia, choć generałem rzecz jasna nie była, doznała uszczerbku. Do twórców Expanded Universe, tak, nawet Timothy’ego Zahna, mam żal o to, że odcięły się od wizji „drogi bohatera”, jaką wprowadził George Lucas i dokumentnie pokpili dzieło spisania dalszych losów głównych bohaterów Klasycznej Trylogii. Bo, owszem, dzieła tego dokonali, ale tak, jakby żadna z tych czterech postaci nie przeszła przez wydarzenia Powrotu Jedi.

Han Solo to przykład idealny. Z przemytnika-łajdaka, kogo (prawie) nic nie obchodzi przeszedł drogę przez nieco niepokornego Rebelianta, aż po odpowiedzialnego dowódcę. Stał się postacią dojrzałą, miał swój cel w życiu. Tymczasem Solo zrezygnował z szarży generalskiej, by być… no właśnie, kim? Szoferem Lei? Pierwszym mężem Nowej Republiki? Przez całe EU od Epizodu VI Han Solo nie ma de facto nic sensownego do roboty. Lando przechodzi podobną drogę, ale jemu przynajmniej można usprawiedliwić rezygnację ze stanowiska tym, że jest urodzonym biznesmenem i po prostu chce się w życiu dorobić. Luke? Akademię Jedi założył dopiero siedem lat po pokonaniu Palpatine’a, w tym czasie totalnie się obijając i przeżywając wahania nastrojów, chociaż – ponownie – z Powrotu Jedi wynikało, że jest to już pewien siebie, przekonany o swoich możliwościach rycerz Jedi, gotów na to, by z pełną mocą zabrać się za odbudowę Zakonu Jedi.

Stare błędy w nowym kanonie?

Przy wszystkich swoich wadach, Expanded Universe – jakoś nie mogę się przyzwyczaić do określenia Legends – jest pełne wspaniałych opowieści z udziałem świetnych postaci i zawsze będzie dla nas punktem odniesienia, wobec którego będziemy oceniać przeróżne elementy nowego kanonu. Także te negatywne. Obawiam się tego, że nowe podąży błędnymi ścieżkami starego – i to nie w jakichś książkach, czy komiksach, ale już w Przebudzeniu Mocy. Zgodnie z plotkami, które niestety brzmią bardzo prawdopodobnie, w filmie zobaczymy jakąś superbroń, postacie Wielkiej Trójki cofną się w rozwoju, Kylo Ren to nowy Vader, a technologicznie wszystko będzie wyglądać identyczne, jak w Klasycznej Trylogii. Czy już w tym momencie, w dziele definiującym nowy kanon, doczekamy się powtórzenia tych elementów EU, które akurat były dość irytujące? Mam nadzieję, że nie.