Historia Rozbitego Imperium została… rozbita na dwa poprzednie numery Star Wars Komiks. Całe szczęście tę czterozeszytową serię mamy już za sobą. Dlaczego mnie to cieszy? A to dlatego, że magazyn w końcu powrócił do swojej poprzedniej formuły, prezentując nam historię z jednej serii komiksowej. W czerwcowym numerze padło na zbiorcze wydanie miniserii Walka na Księżycu Przemytników ze Star Wars i poprzedzający ją zeszyt Z dzienników Bena Kenobiego.
Bardzo ucieszyło mnie zamieszczenie zeszytu z Kenobim, który jest jedną z moich ulubionych postaci w uniwersum. Historia tej jednozeszytówki, opierająca się na zapiskach Obi-Wana, eksploruje jego pustelniczy żywot na Tatooine. Stary mistrz ratuje tyłek młodemu Skywalkerowi, który podpadł lokalnym bandytom. Scenarzyści całkiem zgrabnie poradzili sobie z faktem, że Kenobi i Luke oficjalnie nie mieli wspólnych przygód do momentu zawiązania się akcji Nowej nadziei. W jaki sposób to uczynili, przekonajcie się sami, bo zdecydowanie warto. Z dzienników Bena Kenobiego to zeszyt, który naświetla nam postać Obi-Wana z ery Imperium, co jest nowością w aktualnym kanonie.
Po Kenobim przechodzimy do głównego dania czerwcowego numeru – pięciu zeszytów zamkniętych w historii Walka na Księżycu Przemytników. Tytułowy Księżyc Przemytników to planeta Nar Shaddaa (Obi-Wan powiedziałby, że to najohydniejsza przystań łajdactwa i występku). Luke wpadł w tarapaty, będąc zmuszonym walczyć na arenie, a przyjaciele (ach, ta oryginalność), ruszają mu z pomocą – przy okazji radząc sobie ze swoimi problemami.
To, co rzuca się w oczy, to duże stężenie walki. W Oryginalnej Trylogii mogło brakować walk z użyciem miecza świetlnego, jednak pod tym względem Walka na Księżycu Przemytników absolutnie nadrabia straty. Luke w swojej obronie używa miecza na arenie (co przypomniało mi trochę walkę Anakina, Obi-Wana i Padme na Geonosis), pojawia się również postać Mistrza Igrzysk, który jest użytkownikiem Mocy. Miło, że w galaktyce ostali się jeszcze ci, którzy o Mocy wiedzą to i owo. Z kolei w wątku z Hanem Solo, jego żoną i Leią, nie pasuje mi jedna rzecz, która zaburza odbiór całości – postać Sany. Wcześniejszy cliffhanger z „szokującą” wiadomością, że jest ona po ślubie z Hanem, jakoś do mnie nie przemówił – potraktowałem to jako mało subtelne zagranie, nieco tandetne. W końcu, co może być bardziej wstrząsające, niż wieść, że ten uroczy łajdak, przyszły partner Lei, ma żonę? Czuję, jakbym pisał o latynoskiej telenoweli, a nie o Gwiezdnych wojnach… Fakt, relacje w trójkącie Sana-Han-Leia są rozżarzone do czerwoności, ale tania zagrywka z małżeństwem odbija się czkawką.
Jeśli chodzi o kreskę, to ta z głównej serii jest bardzo zachowawcza. Można uznać ją za poprawną, bo stylistycznie mamy do czynienia z klasyką, a nie z próbą szukania innowacji, jak to miało miejsce chociażby w przypadku serii Lando (która wizualnie, w przeciwieństwie do koleżanki Lisy, bardzo mi się podobała – odcienie fioletu i purpury robią swoje). Zaś jednozeszytówka z Obi-Wanem, narysowana przez Simone Bianchi i pokolorowana przez Justina Ponsora, doskonale wpisuje się w stylistykę piaszczystego Tatooine. Akcja rozgrywana w dużej części w nocy tworzy specyficzny klimat.
Szkoda, że niemal wszystkie serie Marvela skupione są na wydarzeniach rozgrywających się pomiędzy Epizodem IV a V, bo takie ulokowanie w czasie powoduje, że nie drżymy o swoich bohaterów – w końcu muszą dotrwać do Imperium kontratakuje bez uszczerbku na zdrowiu. Nie przepadam za tak bezpiecznym prowadzeniem historii, od rozszerzonego uniwersum oczekuję faktycznego „rozszerzenia”. No, ale to temat na inną dyskusję. Tymczasem, zachęcam do przeczytania czerwcowego Star Wars Komiks, bo warto. Mi spodobał się głównie z powodu wyjątkowo – wiem, że to dziwne określenie – uroczego zeszytu z Kenobim. Do kiosków marsz, a żeby było raźniej – zanućcie sobie pod nosem Marsz Imperialny.