Londyńskie Celebration, wielkie święto geeków, właśnie się zakończyło. Podczas trzech dni imprezy królowało jedno: Gwiezdne wojny. Zaprezentowano wszystko, co z nimi związane: filmy, serial, książki, komiksy, gry komputerowe i karciane, zabawki. Każdy fan uniwersum, niezależnie od wieku, płci, wyznania, preferencji politycznych i koloru skóry powinien być zadowolony, bo Gwiezdne wojny wyciśnięto niczym cytrynę. O tym, że panuje moda na to, co sygnowane jest nazwą marki, wiemy od dawna. Trend powinien potrwać jeszcze długi czas, w końcu przed nami kilka wyczekiwanych filmów i innych projektów. W biznesie należy jednak myśleć długofalowo, więc wyrasta pytanie: czy Disney znalazł sposób na to, żeby Gwiezdne wojnytrwały i nieustannie się rozwijały? Przypatrzmy się doniesieniom i nowościom z Celebration, przeanalizujmy, czy to, co ujrzeliśmy, prowadzi naszą ukochaną markę w dobrą stronę.
Zacznijmy od tego, co teoretycznie jest w odległej galaktyce najważniejsze – filmów. Na Celebration królowały dwie produkcje, czyli Łotr 1 i niezatytułowany Epizod VIII. Ujrzeliśmy making of tej pierwszej, który utwierdził nas w przekonaniu, że będzie to stuprocentowy film wojenny. Oczywiście, każdy z filmów sagi miał coś z filmu wojennego, jednak wydaje się, że Łotr 1 przyniesie w tej materii coś nowego. Dobrze, że Disney (nie kupuję zapewnień, że Lucasfilm ma pełną władzę nad Gwiezdnymi wojnami, dla mnie to kurtuazja) stara się wprowadzić w świat filmowy nowe elementy, rozchyla ciężkie kurtyny, by wpuścić nieco świeżego powietrza. Pomysł z serią Antologie to przykład odważnych poczynań właścicieli. Z jednej strony to oczywista próba zarobienia pieniędzy poprzez zwiększenie natężenia Gwiezdnych wojen w kinach, z drugiej jest to deal jak najbardziej uczciwy, bowiem widz otrzymuje – sugerując się zajawkami – coś nowego.
Nigdy nie byłem specjalnym fanem serialu Rebelianci. Aż do finału drugiego sezonu, bo ten wgniótł mnie w fotel i nakręcił na następny. Wyczekiwany trailer zobaczyliśmy na Celebration i cóż, jak dla mnie, jest to największy hit imprezy. Petarda. Wygląda na to, że serial wreszcie nabierze odpowiedniego klimatu, przestanie straszyć plastikową stylistyką i przesadną dziecinnością. Wiele osób do tej pory płacze w poduszkę z powodu skasowania starego kanonu, kiedy pożegnaliśmy się z wieloma ukochanymi postaciami (Mara Jade, Kyle Katarn!), towarzyszącymi nam od lat. Krążyły plotki, że nowy kanon z tych postaci, nawet w nikłym stopniu, skorzysta. Jednak nikt nie oczekiwał, że powróci jeden z najznakomitszych czarnych charakterów, który został wyrzucony do kosza, tzn. przeniesiony do Legend. Proszę państwa, przed wami wielki admirał Thrawn. Postać kultowa, ceniona za sprawą świetnych książek Timothy’ego Zahna. Niebieskoskóry dowódca, który uczy się taktyki swoich przeciwników poznając ich kulturę, stanie w szranki z załogą „Ducha”. Disney ma wielkiego plusa za ten ruch. Z pewnością niektórzy uznają tę decyzję za czysty populizm i próbę podlizania się najzagorzalszym fanom. Rozumiem te zastrzeżenia, chociaż doceniam, że ogromny wkład starego kanonu w uniwersum nie poszedł na marne. Delikatna inspiracja poprzednimi książkami i komiksami – jeśli zostanie zrobiona z głową – ma u mnie akceptację. Przeszłości Gwiezdnych wojen nie można się wyrzekać, tylko mądrze do niej nawiązywać. Oby przywrócenie Thrawna nie było jednostkowym przypadkiem.
Jeżeli chodzi o zapowiedzi książkowe, Disney mądrze reaguje na potrzeby fanów. Potwierdzono książkę o Thrawnie (co jest naturalnym krokiem, skoro pojawi się on w serialu Rebelianci), a na dodatek stworzy ją ten, który wielkiego admirała zna doskonale, czyli sam Timothy Zahn. Pojawi się również powieść będąca prequelem Łotra 1, napisana przez kolejnego fachowca od Gwiezdnych wojen, Jamesa Luceno. Swój tytuł otrzyma również Ahsoka (okładkę stworzył polski twórca!), którą widzowie polubili w serialu Wojny klonów i Rebelianci – książka będzie opowiadała o jej losach po opuszczeniu Zakonu Jedi, a to spora luka do wypełnienia. Miło, że otrzymamy książki, które dotyczą postaci powszechnie lubianych. Niemniej, szkoda, że Disney nie zapowiedział niczego, co dzieje się w czasach Przebudzenia Mocy. W temacie książkowym jest zdecydowanie zbyt asekuracyjnie, pochwalić można za to za dobór autorów – Zahn i Luceno to ci, których gwiezdnowojenni fani wymieniają jednym tchem wśród najlepszych autorów EU.
Cieszy mnie to, że nieustannie rozwijane jest Star Wars: The Old Republic. Gra miała właśnie swoje pięciolecie, a chociaż dawno przestała być kanoniczna, twórcy wciąż wypuszczają kolejne rozszerzenia. Na jesień planowane jest następne, Knights of the Eternal Throne. Przyznam, że sam się wkręciłem w świat The Old Republic i z radością zanurzę się w historię nadchodzącego dodatku. MMO, chociaż nie zapełnia serwerów jak kiedyś, wciąż jest ważnym miejscem dla fanów Gwiezdnych wojen, a tak wielka marka potrzebuje swojego przedstawiciela w sieciowym świecie. Sieciowość rządzi, co potwierdza Battlefront, który – mimo, że zbiera mieszane recenzje – doczeka się kolejnych dodatków. Era DLC trwa w najlepsze, nie trawię jej, ale grunt, że ludzie jakąś ją akceptują. Podejrzewam, że taki model sprzedaży prędzej czy później upadnie, ale nie będzie to wina EA, a całego środowiska. To jednak temat na inny tekst.
Disney naprawdę potrafi wycisnąć ostatnie soki z Gwiezdnych wojen, pamięta o każdym potencjalnym fanie. W kinie obejrzymy film, w telewizji serial, po godzinach na monitorze komputera rozegramy szybką partię w Battlefroncie, a przed snem przeczytamy rozdział książki o losach Luke’a Skywalkera, zerkając na jego nową figurkę stojącą na półce. Na pewno na nudę narzekać nie możemy. To względnie dobrze – świat wypełniony po brzegi Gwiezdnymi wojnami jest światem lepszym. Pytanie tylko, czy w końcu nam się to nie znudzi. Mam co do tego pewne obawy, bo według mnie, tym, co zawsze napędzało Gwiezdne wojny, było wyczekiwanie na kolejne filmy i pochodne projekty. A teraz? Teraz mamy wszystko na wyciągnięcie ręki, nie czekamy na Gwiezdne wojny, to one czekają na nas (bo nie idzie wyrobić się z tymi wszystkimi premierami: książkowymi, growymi, komiksowymi). Miejmy nadzieję, że Disney, chociaż na wielkich franszyzach zna się jak mało kto, nie uczyni z Gwiezdnych wojen tego, co zrobił z uniwersum Marvela. Nie można wszak zarzucić tego, że losy ekipy Avengersów to zmielona papka i typowy głupawy blockbuster, ale przecież nie chcemy, żeby Gwiezdne wojny jako marka zostały rozmienione na drobne i zdegradowane do poziomu niezłego kina akcji. To, co ujrzeliśmy podczas Celebration, napawa umiarkowanym optymizmem. Przed napisaniem tego tekstu sądziłem, że uda mi się ustalić przyszłość Gwiezdnych wojen, jednak w trakcie tworzenia dopadły mnie wątpliwości i chyba muszę zrezygnować z ostatecznego werdyktu na rzecz wyświechtanego stwierdzenia: czas pokaże.