Zacznę nietypowo – by nie rzec, że wręcz bluźnierczo – bo od mojego drugiego ulubionego uniwersum sci-fi. W zeszłym roku Star Trek świętował swoje pięćdziesięciolecie. 8 września 1966 roku wyemitowano bowiem pierwszy odcinek oryginalnego Star Treka, który podobnie jak Star Wars, nie miał wówczas żadnego dodatkowego podtytułu. Te dwa uniwersa różni bardzo wiele, nawet nie tyle na płaszczyźnie fabularno-technologicznej, co zakulisowej. Star Trek po trzech sezonach został skasowany i wydawało się, że na tym skończy się ta historia. Star Wars od samego początku było absolutnym fenomenem, Trek dopiero musiał do tego statusu dojrzeć, chociaż nigdy nie osiągnął równie wielkiej popularności. Ale jedno jest pewne: fani i jednej, i drugiej franczyzy są niesamowici w swym uwielbieniu i oddaniu w stosunku do tego, co kochają. Wiem to doskonale, bo należę do obu 😉 Nie sądzę, by można nas było porównać z jakimkolwiek innym fandomem na świecie, ale to tylko moja opinia.
Star Wars rządzą fani!
Dlaczego o tym piszę teraz, na czterdziestolecie Star Wars? Bo nie byłoby tych czterdziestu lat bez nas, fanów. Miłośnicy Star Treka wydobyli swoje uniwersum znad przepaści, my uparcie utrzymujemy swoje na szczytach popularności. Znajdujemy się na takim etapie historii, gdzie Star Wars rządzą fani, ludzie wychowani na pierwszych filmach. W Lucasfilmie nie spotkacie prawie nikogo, kto nie określa się mianem fana czy fanki Star Wars – i nie jest to wcale woda na pic. Wystarczy spojrzeć na wiek pracowników, na to, co trzymają na swoich biurkach (co pozwalają zauważyć liczne filmiki ukazujące wygląd tych biur). Nikt nie trafia do Lucasfilmu tylko dlatego, że ma doskonałe kwalifikacje, trzeba też wykazać się pasją do uniwersum.
Staram się zaznaczać ten fakt wszędzie, gdzie się udzielam, na Facebooku, tu, na SWEx i na innych portalach. Zaznaczam też, że Disney nie rządzi Star Wars – jeśli już, to bardzo ograniczonym stopniu, absolutnie nie w takim, jaki wyobraża sobie większość fanów. Star Wars znajduje się w rękach ludzi, którzy może nie zawsze są nerdami – jak kilku członków Lucasfilm Story Group, którzy mają całą gwiezdnowojenną wiedzę w jednym palcu i rozsmarowaliby każdego, kto rzuciłby im wyzwanie – za to darzą odległą galaktykę szczerą miłością. Nie myślcie więc, że nadrzędnym celem ludzi w Lucasfilmie jest pogoń za pieniędzmi. Oczywiście, pieniądze i praca są ważne, nikt nie robi tego za darmo, ale tu chodzi o podtrzymywanie ducha i życia Star Wars, o ciągłe zapewnianie nam jak najciekawszych i najlepszych historii. Że różnie to bywa, bo każdy oczekuje czegoś innego, a twórcy komiksów i książek często nie pokazują się z najlepszej strony? To się zdarza, przy tak dużym uniwersum, i przy tylu projektach jest to zwyczajnie niemożliwe, by wszystkim wszystko pasowało. Poza tym, fani pracujący w Lucasfilmie doskonale zdają sobie sprawę z tego – o czym wielu zwykłych fanów zdaje się zapominać – że Star Wars jest nie tylko dla nas, jest też dla szerszej widowni, której oczekiwania mogą być diametralnie inne od naszych.
Odrobinka mojej historii
Czterdzieści lat to kawał czasu. Ja byłem obecny jedynie przy ostatnich szesnastu latach istnienia Star Wars. Nie doświadczyłem emocji związanych z długo wyczekiwaną premierą Mrocznego widma, nie wspominając nawet o Edycji Specjalnej, ale swoje widziałem i doświadczyłem. Od wojenno-klonowej gorączki międzyprequelowej, przez krótki okres dominacji The Force Unleashed i okres niepewności oraz, niestety, słabnącego zainteresowania, które dało się wyczuć na początku poprzedniej dekady, aż po wielki powrót Star Wars, rozpoczęty w 2014 roku, blisko dwa lata po przejęciu uniwersum przez Disney. Uwierzcie mi, w najśmielszych snach nie sądziłem, że Star Wars tak szybko wróci na szczyt, że przestanie być wyłączną domeną „papcia” Lucasa, ba, że odległą galaktykę zaczną niemalże w pełni rządzić fani. Wydawało się to być pieśnią dalekiej przyszłości.
Pamiętam jak dziś moje pierwsze oczekiwanie na film z Gwiezdnej Sagi. Fanem zostałem w kwietniu 2001 roku, tak więc szczególnie nie nadwyrężyłem swojej cierpliwości. Niewątpliwie pomógł mi też fakt, że dorwałem się do swoich pierwszych książek i gier Star Wars. Nie zliczę godzin spędzonych na wałkowaniu trzech gier opartych na Mrocznym widmie: The Phantom Menace (czyli bardzo luźnej adaptacji filmu) i The Battle for Naboo oraz rewelacyjnego Racera. Jakkolwiek słabe by nie były te dwie pierwsze produkcje, z topornym sterowaniem i przedpotopową grafiką, to było przecież moje ukochane Star Wars! Byłem w tym uniwersum i bawiłem się nim z frajdą, której nie potrafią wywołać najlepsze współczesne gry. Podobnie zachwycony byłem książkami, chociaż muszę przyznać, że na „dzień dobry” wybrałem naprawdę znakomite pozycje: Trylogię Thrawna, X-wingi i Dartha Maula: Łowcę z mroku. Koszmarki w rodzaju Kryształowej gwiazdy poznałem nieco później, doskonale wiedząc, co mnie czeka. Może to dlatego po dzień dzisiejszy to moja ulubiona forma przeżywania gwiezdnowojennych przygód?
Tak jak zacząłem, tak też przeszedłem przez tych szesnaście lat: jak burza. Przez długi czas Star Wars było poza historią moim jedynym hobby, dopiero z biegiem lat, mniej więcej od 2007 roku zacząłem się interesować szerszą fantastyką, w szczególności serialowymi produkcjami sci-fi (tak też, nawiasem mówiąc, poznałem Star Treka). Zarazem jednak w tym samym okresie przekułem swoje zainteresowanie w coś bardziej konstruktywnego; zacząłem się udzielać w sieci i zostałem redaktorem portalu The Outer Rim – z czego była już prosta droga na Star Wars Extreme, na którym jestem już ósmy rok.
Co niesie przyszłość?
Nigdy nie poczułem przesytu Gwiezdnymi wojnami, nigdy nie poczułem znużenia nimi, nawet gdy przedzierałem się przez bagno najgorszych dzieł Expanded Universe. Osobną kwestią jest to, czy kiedyś go poczuję. Albo, co gorsza, dojdzie do bolesnego w skutkach zmęczenia materiału. Znowu posłużę się przykładem Star Treka, bo jest przykładem wprost idealnym. Od 1987 aż do 2005 roku zawsze w telewizji leciał przynajmniej jeden serial Star Trek, a w międzyczasie w kinie pojawiło się sześć filmów. Pod koniec tych długich 18 lat wszyscy mieli już dość – widzowie, fani i twórcy. Serial Enterprise zawstydzał niską oglądalnością, a film Nemesis ledwo na siebie zarobił. Wydawało się, że materiał jest już zużyty na amen. A tu jednak nie, bo już zaledwie 4 lata po finałowym, nieszczęsnym odcinku Enterprise do kin wszedł reboot przygód oryginalnej załogi. Sytuacja rozwinęła się tak korzystnie, że tej jesieni Star Trek wreszcie powróci do swojej tradycyjnej formy, serialu, produkcją pt. Discovery.
Jestem pewien, że nawet jeśli Star Wars czeka taka przyszłość i za kilka lat, może dziesięć, może piętnaście, ludzie znudzą się mieczami świetlnymi i X-wingami, to uniwersum nie umrze. Po kilku latach zadyszki Star Wars odrodzi się, by znów wszystkich olśnić. Mogę się założyć, że – podobnie jak ponadczasowe dzieła Szekspira czy pierwsze legendy popkultury, jak Sherlock Holmes czy Dracula – Star Wars będzie istnieć w kulturze aż po kres tejże kultury. Jeśli o mnie chodzi, nigdy nie przestanę być fanem, nie przestanę kochać Star Wars i czekam z entuzjazmem (i sporym kredytem zaufania do twórców) na kolejnych czterdzieści lat przygód w odległej galaktyce.