Ogłoszono nową gwiezdnowojenną trylogię, u mnie praktycznie wywołując tę samą reakcję, co informacja o przejęciu marki przez Disneya pięć lat temu. Cieszyć się czy płakać? Nie wiem. Przyznam Wam się szczerze, że naprawdę nie wiem, jak powinnam to przyjąć.
Oczywiście, ktoś zaraz może powiedzieć, że kiepski ze mnie fan, skoro marudzę na wieść o poszerzeniu ukochanego uniwersum, o kolejnej szansie na to, by wypełnić tę ziejącą pustkę powstałą po skasowaniu Expanded Universe. Tymczasem… tymczasem ja po prostu mam atak jasnowidzenia, a przepraszam, raczej czarnowidzenia. Pewnie, raczej średnio uzasadnionego, skoro opierającego się raptem na kilku rzeczach, ale gryzie mnie ono od momentu przeczytania wczorajszych rewelacji.
Jeśli chodzi o filmy, dotychczas mamy za sobą raptem Przebudzenie Mocy i Łotra 1, różniących się od siebie jak noc od dnia. Epizod VII, pierwsza odsłona nowej trylogii, było ustawieniem pionków na nowo, zasugerowaniem, jak ciąg dalszy przygód będzie rozegrany. A rozegrano Przebudzenie… po prostu bezpiecznie, adaptując Nową nadzieję, tworząc bohaterów poprawnych politycznie i nie posiadających żadnych cech, które by mi ich w jakikolwiek sposób uwiarygodniły. Nowa lepsza Gwiazda Śmierci, znowu atak w ostatniej chwili, śmierć mentora, obowiązkowa kantyna z obcymi sprawiły, że film oglądało mi się bardzo źle (pomijam już absolutnie zdebilenie czarnych charakterów) – miało być lepiej, więcej, a jednocześnie tak bardzo starwarsowo, że dla mnie przynajmniej kupy się to nie trzymało. Ale też nie ja byłam targetem.
Celem Epizodu VII było przyciągnięcie do kin osób, które potencjalnie mają stać się fanami, w tym także młodszych nastolatków, a może także dzieci – w końcu jakby się tak zastanowić, to poza sceną śmierci Hana Solo nic naprawdę drastycznego tam nie ma (nawet Phasma ląduje w zgniatarce śmieci poza ekranem), gorsze rzeczy się widuje w kreskówkach, a postaci w Przebudzeniu Mocy są kreskówkowe – spójrzmy choćby na Rey, latającą w tym samym stroju z pustyni nawet na lodowej planecie, nowe wdzianko dostaje dopiero na końcu filmu. Tutaj trzeba zagrać bezpiecznie, pójść utartym tropem, bo przecież po co wymyślać coś nowego, starzy fani i tak przyjdą na przygody Skywalkerów, nowych spróbujmy oczarować dokładnie tym samym, co przyciągnęło tyle osób do ekranu w 1977 roku i później. J(ar) J(ar) Abrams sprawdził się idealnie. Trylogia to nie czas na eksperymenty, trzeba ją stworzyć tak, by ludzie przyszli do kina i chętnie wydali pieniądze również za dwa i cztery lata.
Eksperymentem bez wątpienia był Łotr 1 i dla osoby takiej jak ja, od lat błagającej o opowieść starwarsową w innym klimacie, stanowił prawdziwe objawienie. Brak mieczy świetlnych (no dobrze, pojawia się, ale tylko na chwilę…), koncentrowanie się nie na tych największych galaktyki, ale na przeciętnych osobach, które w cały konflikt uwikłały się zupełnie przez przypadek (nawet główny zły nie ma Imperatora na speed dialu i bardzo go to uwiera), eksplorowanie drobnych dziur w dotychczasowej kanonicznej historii i zrobienie tego w klimacie mrocznym i ponurym, wyszły temu światu naprawdę na dobre. Jednocześnie jednak film wypuszczono pod szyldem „Historie” – pojedyncze opowieści, każda inna, tak, by zapewnić tego, komu się nie spodoba, że to tylko wariacja na temat i kolejne będą bez wątpienia zupełnie inne, także warto przyjść.
Właśnie – tego się boję. Na nowe i odświeżające, inne po prostu możemy liczyć jedynie w przypadku „Historii” (choć mam już pewne wątpliwości co do Solo, oby okazały się niczym nieuzasadnione i chętnie będę odszczekiwać), trylogie będą grały na naszych sentymentach, na tym, co już się sprawdziło. Jaki jest bowiem główny zarzut względem prequeli (no, pomijając drewniane aktorstwo)? Są inne, niż oryginalne opowieści, koncentrują się na polityce, historia poprowadzono wolniej, inaczej. Lucasfilm lekcje odrobił, naprawdę. W zapowiedzi nowej trylogii można przeczytać słowa Kathleen Kennedy, zachwyconej współpracą z Rianem Johnsonem, cieszącej się, że to on będzie stał za nowymi filmami.
Nie od dzisiaj wiadomo, że Kennedy chwali tych, którzy ładnie podążają za jedynie słuszną linią wytyczoną przez obecny zarząd Lucasfilmu. Jeśli do tego dostajemy trylogię, a zatem formę, która zakłada publikę walącą do sal kinowych na wszystkie trzy filmy, by to się opłaciło, możemy być pewni, że będzie bezpiecznie, poprawnie i odpowiednio dla wszystkich grup wiekowych. Może nie zobaczymy zatem znanych nam bohaterów, ale bez wątpienia będzie klasyczny schemat Campbella, eksploatowany aż do bólu.
I have very bad feelings about this…