W życiu pewne są tylko dwie… a od niedawna właściwie trzy rzeczy. Śmierć, podatki i podział fanów po premierze nowych Gwiezdnych wojen. Jedni są wyjątkowo usatysfakcjonowani rozrywką osadzoną w odległej galaktyce, drudzy – eufemistycznie ujmując – niekoniecznie. I z tego powodu jesteśmy świadkami konfliktu dwóch skrajnych obozów, które starają się udowodnić, że ich racja jest „najmojsza”. Kolejny rozdział tego ożywionego dialogu znajdziecie właśnie tutaj.
Przyczynkiem do napisania tekstu jest artykuł mojego redakcyjnego kolegi, Marika Vao, który nie w jednym, a dwóch (!) częściach napisał, dlaczego Ostatni Jedi to być może najgorsze Gwiezdne wojny w historii. Wbrew temu, czego możecie się spodziewać, niniejszy tekst ten nie powstał po to, żeby zaatakować fana z „drugiego” obozu, wymierzyć serię ciosów uderzających w jego argumenty i czekać na odwet. To byłoby niestosowne, bo wnioski Marika są momentami bardzo przekonujące. O co więc mi chodzi? O perspektywę, jaką przyjął mój kolega (a także spora grupa fanów) podczas seansu filmu, a która właśnie do negatywnych wniosków zaprowadziła. Bo perspektywa jest decydująca w odbiorze produkcji w stylu Ostatni Jedi. A wystarczy po prostu… wyluzować, żeby dobrze bawić się na tym filmie, a ujmując szerzej, na Gwiezdnych wojnach.
To tylko baśń!
Należy zacząć od tej kwestii. Gwiezdne wojny to baśń. „Tylko” i „aż”, ale wciąż baśń, z jej charakterystycznymi motywami, takimi jak walka ze złem i przenikaniem się świata nadprzyrodzonego z realnym. Baśń przekazuje pewne uniwersalne zasady ubrane w dość abstrakcyjne formy. Przy odpowiednim dystansie do opowieści wyciągniemy z niej to, co chce nam przekazać. Ostatni Jedi w swojej baśniowej roli spełnia się znakomicie, serwuje dobrze znane mądrości: że nadzieja umiera ostatnia, najważniejsza jest przyjaźń, braterstwo, a oprawcy prędzej czy później poniosą porażkę.
Jeśli nie zachowamy odpowiednio dystansu, szybko namierzymy nieścisłości historii, co z kolei doprowadzić może do frustracji jej przesadną infantylnością. Pamiętajmy, że Gwiezdne wojny to filmy o gościach z laserowymi mieczami, którzy dzięki energii przepływającej przez świat są w stanie telekinetycznie poruszać przedmiotami. Samo w sobie brzmi to poniekąd śmiesznie, a na pewno baśniowo, dlatego nie oczekujmy od tego typu produkcji realizmu z filmów dokumentalnych, a głębi bohaterów jak u Ingmara Bergmana. To nie ta konwencja, nie ta forma. Można być świadomym niedoskonałości Gwiezdnych wojen, ale wciąż czerpać z nich przyjemność. Sam jestem tego przykładem, gdzieś z tyłu głowy śmiejąc się z Lei lecącej w próżni niczym Superman, ale jednocześnie tłumacząc sobie to przyjętą konwencją i stylistyką. Świadomość elementarnych „błędów” (którą posiada każdy fan) nie powinna determinować odbioru. Gwiezdnowojenne filmy trzeba przyjąć z całym ich dobrodziejstwem inwentarza, inaczej zamiast cieszyć się z akcji prowadzonej na ekranie, będziemy wybijać się z immersji, zastanawiając, dlaczego Rey siedzi po turecki i tak w ogóle, gdzie niby Turcja znajduje się na mapie galaktyki?
Niewiedza jest błogosławieństwem
Parafrazując Imperatora: let the Force flow through you. Gwiezdnej Sagi nie powinno się przesadnie analizować, bo szybko opadnie fasada, która maskuje jej dziecinność. Zgodnie z powyższymi słowami jedynym wyjściem jest popłynąć z Mocą – cieszyć się filmem, na który cały świat czekał przez dwa lata, odkąd pozostawiliśmy galaktykę w stopklatce na wyspie Ahch-To. Fan „niestety” musi odjąć sobie dojrzałości i założyć filtrujące rzeczywistość okulary, przyjąć konwencję historii, nie czepiać się wyrywkowych luk logicznych, bo skoro od lat akceptujemy to, że w kosmosie mamy dźwięk, a niektórzy potrafią strzelać piorunami z rąk, tak teraz nie powinno nas dziwić i irytować, że Najwyższy Porządek to gamonie i jeden X-wing jest w stanie wystrychnąć na dudka całą flotę „tych złych gości”. Przecież takie rzeczy przeżywaliśmy nie raz, wspominając choćby „Sokoła Millennium”, który grał na nosie imperialnym niszczycielom. Jeśli będziemy szukać dziury w całym, podważać logikę poczynań bohaterów, ich intencje, uproszczone motywy działań, czarno-białe podejście do pewnych tematów, nigdy nie będziemy się dobrze bawili na seansie Gwiezdnych wojen.
A przecież o to chodzi, prawda? O dobrą zabawę. Oglądając gwiezdnowojenne kino należy przełączyć swój mózg w inny tryb, powrócić do dziecięcego pojmowania filmów. Wydawać by się mogło, że nowe Gwiezdne wojny są po prostu głupsze niż stare epizody. Nieprawda, filmy sagi zawsze takie były. Problem leży w nas. Dorośliśmy, zaczęliśmy inaczej je postrzegać, a ofiarą tego padły nowe filmy, które obrywają od purystów marki. Łatwiej jest krytykować Gwiezdne wojny z ery Myszki Miki, niż np. Imperium kontratakuje. W ogóle, „krytyka” i Imperium kontratakuje w jednym zdaniu brzmią abstrakcyjnie, nie uważacie? Przyzwoitość fana i wpojona przez dekady kultowość starych filmów pozwala nam łatwo zapomnieć, że infantylność Gwiezdnych wojen nie rozpoczęła się z erą nowych epizodów, a już u ich zarania, wraz z premierą pierwszego filmu w 1977 roku.
Dlatego apeluję: wyluzujmy. Teksty Marika są trafne, poza kilkoma wyjątkami (np. seksizm, chyba kolega nie zastanowił się nad tym punktem wyliczanki), bardzo celnie uderzają w błędy Ostatniego Jedi. Ale są jednocześnie symptomatyczne dla światka Gwiezdnych wojen, który wydaje się zapominać, dlaczego z wypiekami na twarzy wyczekiwał majowych, a od niedawna grudniowych premier. Na pewno nie po to, żeby po seansie roztrząsać, że kino familijne jest zbyt proste, tylko po to, żeby dobrze się bawić i nakarmić drzemiące wewnątrz dziecko.