Gdy Mark Hamill podpisywał kontrakt na grę w nowych Gwiezdnych wojnach, projekt był na tak wczesnym etapie tworzenia, że wiadomo było o nim tylko to, że powstanie. Nikt z ekipy nie miał pojęcia, czego się po nim spodziewać, dlatego Mark wyszedł z założenia, że… spodziewać się można wszystkiego. Aktor długimi miesiącami szlifował swoją formę na siłowni, w końcu, zrzuciwszy wiele kilogramów, był gotowy na godny powrót mistrza Skywalkera. Sam mówił, że podczas czytania gotowego scenariusza raz za razem wyczekiwał sceny ze swoją postacią, ale spotkał go wielki zawód, bo Luke’a w Przebudzeniu Mocy widzimy raptem przez kilkanaście sekund. Końcowy cliffhanger sugerował, że nareszcie odnaleziony mistrz odegra znaczącą rolę w kontynuacji sagi. I faktycznie, odegrał – tylko znowu nie taką, jaką wymarzył sobie aktor. Luke z Ostatniego Jedi w niczym nie przypomina postaci znanej z Oryginalnej Trylogii czy Expanded Universe. Choć rozumiem rozżalenie Marka Hamilla, bo Luke to jego „dziecko” i ma wobec niego swoje oczekiwania, tak dla mnie decyzja twórców o takim rozwinięciu losów Skywalkera okazała się świetna.
Why did you think I chose the hardest location to find in the entire galaxy? I came to this island to die.
Po trzydziestu latach oczekiwania na Luke’a Skywalkera, postaci wręcz legendarnej, która zmieniła oblicze galaktyki, już w pierwszych sekundach filmu zostajemy potraktowani obuchem przez głowę, gdy mistrz rzuca za siebie ofiarowany przez Rey miecz świetlny. Dalej zaczyna się robić jeszcze ciekawiej, gdy okazuje się, że Skywalker skrył się na wyspie Ahch-To, żeby w spokoju odejść z tego świata i ani myśl mieszać się ponownie w konflikt. Nawet mimo, że Ruch Oporu, na czele z jego siostrą, bardzo go potrzebuje. Kto postawiłby kredyty na to, że twórcy filmu wyjdą z taką koncepcją? Że zaprzeczą Luke’owi znanemu z Oryginalnej Trylogii, zrzucą na jego barki taki bagaż emocjonalny, uczynią z niego zgorzkniałego starca, który zwątpił w Moc, Jedi i pokój w galaktyce? Chyba nikt. To jest w historii Luke’a świetne, bo widz otrzymuje coś, co niszczy budowane od lat domysły i pisze nową kartę w historii Gwiezdnych wojen. Pewnie, rozumiem podejście niektórych widzów, którzy – oczekując czegoś innego – tego wątku nie kupują i im się zwyczajnie nie podoba. Ale należy oddać Johnsonowi to, że posłuchał fanów, którzy zarzucali wtórność Przebudzeniu Mocy i zaserwował nam coś świeżego i niebanalnego.
The greatest teacher, failure is.
Twórcy czuli, że widz będzie potrzebował wyczerpującego uzasadnienia alienacji Skywalkera i poświęcają wiele czasu ekranowego, żeby nakreślić tło jego postaci. Luke poległ jako mistrz, zawodząc nie tylko Kylo, ale także pozostałych uczniów, którzy, nie przystępując do Rena, zostali zamordowani. Sytuacja przyczyniła się do tego, że Skywalker przestał wierzyć w Jedi jako takich, w rozmowie z Rey przywołując nieudolność Zakonu z czasów Republiki Galaktycznej. Luke ma sporo racji, mówiąc, że gdyby obedrzeć Zakon Jedi z mitu i rozliczyć z działań, bilans byłby bardzo niekorzystny. Wtóruje mu Yoda (swoją drogą – ta scena skradła moje serce), który przyznaje, że czas Jedi w znanej dotychczas formie przeminął. Cóż, jeśli nawet nasz mały zielony mistrz tak twierdzi, to coś jest na rzeczy. Smutny i dobity Skywalker miał wszelkie powody, aby zrezygnowany wegetować na wyspie.
Całe szczęście, bohater zmienia zdanie i w końcu decyduje się zareagować. Co może zrobić jeden człowiek z mieczem świetlnym?, Luke pyta Rey. Odpowiedź brzmi: stworzyć legendę, która natchnie innych. I tak właśnie czyni Skywalker, pojawiając się na Crait. Bohater pomaga zapalić iskrę i wzniecić ogień pożogi, który spopieli Najwyższy Porządek. To według mnie świetne zagranie fabularne, nadające mistycyzmu postaci Skywalkera. Bohater oddaje żywot w słusznej sprawie, odchodząc w pełnej harmonii z Mocą, pozostawiając po sobie odpowiednią spuściznę (co widzimy w końcowej scenie z dziećmi, które opowiadają sobie zajście z Crait).
What do you know about the Force?
Wątek Skywalkera jest poprowadzony z odpowiednim pietyzmem. Czuć, że historię tworzyli wieloletni fani Gwiezdnych wojen, którzy z szacunkiem podchodzą do serii, puszczając oczko wieloletnim fanom. Kiedy Luke tłumaczy Rey, czym jest Moc, żywcem cytuje Obi-Wana Kenobiego z Nowej nadziei (dziwne, że nie wspomniał niczego o midichlorianach, hmm…). Gdy widzimy naszego kochanego Yodę, ten mówi do Luke’a: Young Skywalker. Missed you, I have. Przecież takie emocje grają w duszy każdego fana, który widzi swoich ukochanych bohaterów po latach. Twórcy honorują Oryginalną Trylogię na każdym kroku, nawiązują do tego, co w Gwiezdnych wojnach jest najlepsze. I robią to w naprawdę zacny sposób. Jak choćby w pojedynku na Crait, tworząc niesamowitą, szaro-czerwoną scenerię, skupiając się na dialogu (Strike me down in anger and I’ll always be with you. Just like your father – mega!), ograniczając walkę do absolutnego minimum. Luke żegna się naprawdę jak kozak. Projekcja Mocy, którą zaprezentował na Crait, to najwyższy stopień wtajemniczenia, umiejętność, którą może pochwalić się tylko i wyłącznie prawdziwy mistrz.
See you around, kid.
Mark Hamill po premierze filmu tłumaczył, że to nie jest jego Skywalker. Później zreflektował się, doceniając, że wyjście ze strefy komfortu było potrzebne, aby odpowiednio sportretować Luke’a. Domyślam się, że wielu czuje podobnie, w ciągu trzydziestu pięciu lat od premiery Powrotu Jedi oczekując od tej postaci czegoś innego. Takie odwieczne prawo widza, ale jak widać po odtwórcy roli, starego Skywalkera trzeba przetrawić, bo kryje on naprawdę godną i mądrą historię. Dawno nie było w Gwiezdnych wojnach tak złożonej postaci, niejednoznacznej, nakreślonej w sposób mistrzowski, daleko wybiegający poza ramy tradycyjnego blockbustera. To naprawdę godny koniec pewnego rozdziału historii Luke’a, rozdziału, który na pewno nie jest ostatnim. Bo jednego jestem więcej niż pewny: jeszcze spotkamy się z Luke’iem Skywalkerem.