Nareszcie jest. Tekst, do którego prowadziły moje próby analizy (odrobinę) trzeźwiejszym okiem sześciu przed-disneyowskich filmów Sagi. Czas na Ostatniego Jedi, obraz, zdający się być znienawidzony i uznawany za zdecydowanie najgorszą odsłonę Star Wars przez sporą część fandomu. Cóż, mały spoiler – nie zgadzam się. I zanim zacznę: tak, wiem, co się za chwilę stanie. Niektórzy z czytelników zaczną mnie wyzywać, punktować drobnostki w rozumowaniu… cóż, z góry dziękuję za konstruktywną krytykę, bo tej nigdy za wiele. A mniej przyjemne uwagi (tak, jak doświadczone już przeze mnie wyzywanie od idiotów i oskarżenia o sianie propagandy Disneya, cokolwiek to znaczy) biorę na klatę i za bardzo nimi się nie przejmuję. W końcu każdy ma swoje zdanie, a ja swoje postaram się uzasadnić najlepiej, jak mogę.
Ogromna szkoda, że Lei nie zobaczymy w pełnej krasie już raczej nigdy. W Ostatnim Jedi wypadła świetnie i tym bardziej szkoda, że dalsza droga do pociągnięcia wątku Księżniczki jako „tego drugiego” najpewniej jest zamknięta.
Na potrzeby tego wywodu obejrzałem raz jeszcze Epizod VII oraz Łotra 1. Dostały już ode mnie teksty na rocznice premier, więc nie będę się powtarzał. Dodam tylko parę rzeczy i to w maksymalnym skrócie. Przebudzenie Mocy – nie da się ukryć, to de facto sprasowany w jeden film i nieznacznie wzbogacony remake Epizodów IV-VI. Pełen „dziwnego lenistwa” – elementów, które porównywalnym wysiłkiem i środkami można by zrobić dużo lepiej (zasada działania Bazy Starkiller? wątek polityczny? pokazanie kantyny Maz Kanaty?) oraz dziur(ek) w fabule. Który mimo wszystko ogląda mi się dobrze i z uśmiechem na ustach. Co poradzę na to, że zawiera niektóre z ulubionych scen w Sadze, w tym najlepszą moim zdaniem scenę wprowadzającą? I dobrze, przyznaję – mój pozytywny odbiór filmu w znacznej części oparty jest na tym, że pewien czas przed premierą zdałem sobie sprawę, że to nie będą nowoczesne Star Warsy moich marzeń, a bezpieczny film nastawiony na subtelny tuning tego, co sprawdzone.
No a Łotr 1? Niedawny seans wspominam najlepiej z dotychczasowych. Nadal widzę wspomniane już przeze mnie wady, ale podobnie jak przy Epizodzie VI – byłem na nie ‘przygotowany’ i skupiłem się na zaletach filmu: przede wszystkim na rewelacyjnym budowaniu świata przedstawionego i pokazaniu mroczniejszej historii bez zapominania, że film dzieli uniwersum z kompletnie odmiennymi dziełami. I ponownie – naprawdę brakuje mi dodatkowych 30 minut na lepsze poznanie głównych postaci, jak dla mnie to ogromny wręcz zmarnowany potencjał, zwłaszcza w wypadku dość nijakiej (i momentami naprawdę średnio zagranej) Jyn.
Samo The Last Jedi zaczyna się… w zasadzie się nie zaczyna. Podczas, gdy w dotychczasowe odsłony serii da się wskoczyć albo bez znajomości tła, albo cieszyć się nimi jako filmami samymi w sobie bez znajomości poprzedników – w przypadku Epizodu VIII takiej opcji po prostu nie ma. Już przy Epizodzie VII twierdziłem, że sposób, w jaki kierowana jest fabuła i jak prezentuje nam się mnogość tajemnic przypomina mi współczesny serial. Epizod VIII idzie dalej tą ścieżką. Początek rzuca nas w miejsce, gdzie skończył się poprzedni i jeśli ktoś nie zna Przebudzenia, ma spory problem. Nie jest to co prawda kłopot dla nas, ale dla kogoś niebędącego fanem, kto chce ot tak sobie zobaczyć? Przeszkoda nie do przeskoczenia. Co więc dostajemy w „tym sezonie”? Dziwną mieszankę, która jednemu zasmakuje, innego odrzuci zupełnie.
Scena z Luke’iem odrzucającym swój pierwszy miecz była naprawdę zaskakująca, warto było czekać na tak świetny ciąg dalszy cliffhangera aż 2 lata.
Zacznę może od najgłośniejszej chyba „wady” filmu. Nie jestem wielkim fanem relacji między Finnem (jak może pamiętacie, średnio za nim przepadam…) i Rose. Pomysł niby ciekawy – zwykła, nienajpiękniejsza i niewyróżniająca się niczym dziewczyna, mająca tej wojny serdecznie dość oraz ofiara prania mózgu, czyli nieco infantylny gość, od początku życia znajdujący się w niewłaściwym miejscu i niewłaściwym czasie. Owszem, ich „specyficzne” zachowania i nagły wybuch uczucia są bardziej wiarygodne niż w wypadku doświadczonej pani polityk i rycerza Jedi – to w końcu „tylko dzieciaki”. Ale Rose ratująca Finna i argumentująca to ratowaniem tego, co się kocha? W perspektywie tego, że i tak zginą? Najgorsza scena filmu. Gorsza od latającej Lei, o której za bardzo nie chce mi się wspominać.
Dobrze, przyznam – dzięki Rose możemy dostrzec, że w Ruchu Oporu są nie tylko bohaterowie, ale i zwykli ludzie, którzy mają tej wojny serdecznie dość i nie chcą nic więcej tracić dla wyższego celu. Wiele więcej dobrego o niej napisać nie mogę.
No i skoro przy tym duecie jesteśmy – nie, nie uważam Canto Bight za złe. Lubię je. Dlaczego? Owszem, z punktu widzenia rozwoju całej fabuły może super istotne nie jest, ale pozwala zwolnić i zanurzyć się w nowy aspekt galaktyki. Przeniesienie rzeczywistego miasteczka Dubrownik w świat space fantasy wyszło bardzo ciekawie wizualnie. Mamy imponujące kasyno pełne interesujących stworów (tak, przeszkadza mi brak starych ras, tym bardziej, że np. w dodatkach widać wyciętego w finalnej wersji Hutta!), nawiązania do przedstawicieli kina przygodowego, wizualne aluzje do np. Gremlinów czy Indiany Jonesa. No i pokazano zakątek galaktyki, który żyje własnym życiem, gdzie mają gdzieś ważną misję bohaterów i nie są skłonni zlekceważyć ich występków. Rewelacyjne okazało się też zderzenie jednowymiarowego postrzegania wojny przez Rose z prawdziwym światem. Okazuje się, że ci obrzydliwi bogacze dostarczają broń nie tylko tym złym, ale i „krystalicznie czystym” naszym. Poza tym, nareszcie widać, że dla niektórych ta cała wojna to po prostu biznes. I skoro już przy budowaniu świata jesteśmy – bardzo szkoda, że nie pojawiły się smaczki i nawiązania do reszty wszechświata Gwiezdnych wojen podobne do tych, jakie poukrywano w Łotrze 1 i Solo. Po prostu miło byłoby bardziej poczuć jedność naszego ulubionego świata w jego najważniejszej w ostatnich latach odsłonie.
Nie do końca jestem też zadowolony z humoru w filmie. Podczas gdy niektóre sytuacje i docinki okazały się naprawdę udane (tu króluje Luke, przede wszystkim w scenie z czuciem Mocy), ale np. tekst o matce Huxa był kompletnie infantylny. Mieszane uczucia wywołują porgi i BB-8. Te pierwsze na początku kupiły mnie całkowicie, zwłaszcza w scenie z Chewiem. Dały poczucie obserwacji „żyjącego” świata pełnego dziwnych istot. Ale potem – na pokładzie Sokoła – pojawiło się ich już trochę za dużo i mi się przejadły. To samo z BB-8. Owszem, droid jest uroczy i w najprostszych słowach „fajny”. Ale kurczę – wykorzystywanie go jako wytrychu fabularnego pociągnięto zdecydowanie za daleko.
Nie mogę też pogodzić się z tym, jak potraktowano postać Phasmy. Promowali, promowali… w VII dali jej poboczną rólkę z możliwością solidnego rozwoju… a potem to olali. A scena jej śmierci? Dobry żart… ot tak nagle sobie spada ku końcowi. Co ciekawe, jak pewne już wiecie, na Blu-rayu umieszczono usuniętą, alternatywną wersję wydarzeń. Czemu jej nie wykorzystano? By wygładzić postać Finna? A po co, skoro w Przebudzeniu przeszywa swojego dawnego pobratymca mieczem i „wybielania” naprawdę nie ma?
Pisałem kiedyś, jak bardzo brakowało mi w Epizodzie VII postaci bardziej doświadczonego dowódcy w szeregach imperialistów. Wreszcie go dostaliśmy, w postaci kapitana Canady’ego. Straszna szkoda, że tak szybko go pożegnaliśmy.
Wspomniana już przeze mnie serialowa konstrukcja fabuły przyniosła też kilka mniejszych problemów, m.in. potraktowaną po macoszemu Maz, całą masę niedopowiedzeń czy postać Snoke’a. Szczególnie w wypadku tego ostatniego – naprawdę liczę, że Abrams w dziewiątce jakoś ładnie nawiąże to tego, skąd się wziął, przynajmniej w lakonicznych słowach. I niestety, częsty kontrargument entuzjastów tej postaci do mnie nie przemawia – Palpatine dał sobie radę w Starej Trylogii bez backstory, ale jej nie potrzebował. Wiedzieliśmy wszystko, co musimy wiedzieć – tyran i potężny użytkownik Ciemnej Strony, twardą ręką rządzący galaktyką, ludzie się buntują. A tu nagle okazuje się, że gdzieś tam w cieniu siedział ktoś równie (lub nawet i bardziej) potężny, kto przejął po nim funkcję i w zasadzie niewiele więcej… na tym etapie to nie działa, niestety. I przede wszystkim, bardzo czekam na porządne wykorzystanie Huxa. Gleeson udowodnił już, że grać potrafi świetnie, postać ma ciekawą historię, oby tylko dostrzegli tu potencjał na więcej niż tylko worek treningowy wszystkich dookoła.
Kto to, skąd się wziął? Czemu dopiero teraz się ujawnił? Na te odpowiedzi musimy dostać pytania, inaczej będzie to… trudny do zrozumienia strzał w stopę.
I na koniec części „zdecydowanie negatywnej” – muzyka. Z debiutujących w części VIII utworów w głowie pozostała mi tylko muzyka towarzysząca Wielkiemu Wyjściu Luke’a. Reszta? Albo powtórka z poprzedników, albo nic ciekawego. Przebudzenie miało Rey’s Theme i March of the Resistance. Łotr miał Your Father Would be Proud i StarDust. Solo miał Marauders Arrive.Ostatni Jedi wypada niestety na tym tle bardzo, bardzo blado – przynajmniej z mojej perspektywy.
Trochę muszę przeformułować moje dawne zarzuty dotyczące niektórych elementów obrazu. Motyw pościgu jako głównej osi wątku upadku Ruchu Oporu nie jest taki zły – po prostu kwestia wad technicznych przystosowanych do innego typu potyczek okrętów wykorzystanych w pościgu za uciekinierami. Wielkie statki nie były w stanie wykonać tak precyzyjnego skoku na małą odległość, reszta floty została rozproszona na pozostałym obszarze (jak wspomniano na początku filmu). Co prawda, dałoby się to zrealizować dużo lepiej (np. spojrzeć na prequele i zobaczyć, jak da się w rozmowę wcisnąć takie detale np. wyjaśnienie, czemu Anakin nie może ot tak uciec od Watto). Nie przeszkadza mi też Poe. Czemu? Bo wątek jego konfliktu z Holdo świetnie pokazuje konflikt między dwoma rodzajami bohaterstwa i dowodzenia armią. Sposób oparty nadstawianiu karku, brawurowych akcjach i śmianiu się ryzyku w twarz – to pragnący być superbohaterem Poe. Z drugiej strony są Leia i Holdo – dowódczynie, może potrafiące docenić okazyjną brawurę, ale też swoje widziały i wiedzą, że nie rozwiązuje wszystkiego. To zderzenie doprowadza w końcu do zdziesiątkowania Tych Dobrych, w wyniku Poe jest w stanie dojrzeć. I w końcu to on decyduje, że nie czas na brawurę na Crait, teraz należy uciec i „stać się iskrą”. Nie przeczę, w tym wątku pojawiła się jedna rzecz, która jest… dziwna. Po prostu. Gdyby Holdo nie upierała się przy dyscyplinowaniu Poe i nie musiała pokazywać mu, kto tu rządzi, tylko po ludzku wszystko wytłumaczyła – tak naprawdę połowy filmu by nie było i losy znacznej części członków Ruchu nie potoczyłyby się w tak tragiczny sposób. Ale po pierwsze – kto powiedział, że skoro prawdziwi ludzie często nie podejmują właściwych i prowadzących do najlepszych dla nich rozwiązań, to należy oczekiwać tego po fikcyjnych postaciach? Po drugie, w Star Wars były już inne, podobne rzeczy jak np. niesławna kanonierka, ignorująca kapsułę ratunkową z droidami. I jestem w stanie to przetrawić.
Co jest w Ostatnim Jedi jednak najlepsze? Luke, Kylo i Rey. Stary Skywalker jest absolutnie genialnie zagrany. Widać, że to już nie naiwny chłopak z Tatooine, a stary, sarkastyczny cynik, który widział już swoje. Ale jednocześnie – gdzieś tam dalej siedzi ten młody, porywczy chłopak, co trafnie punktuje Yoda w trakcie mojej chyba ulubionej sceny w całym filmie. Luke na własnej skórze przekonał się, jak ideały Jedi i opowieści o niesamowitych bohaterach mają się do rzeczywistości. Przez najzwyklejszą ludzką słabość i chwilę zwątpienia, na którą czas przyszedł w najgorszym możliwym momencie, stracił wszystko i zrozumiał, że żaden z niego wielki Mistrz Skywalker, a człowiek jak każdy inny. Który dopiero za sprawą Rey oraz przy pomocy dawnego mistrza potrafi dostrzec, że ta drobna iskra nadziei nadal gdzieś jest i warto dla niej poświęcić życie, w wyczerpującym rytuale oddając ostatnią siłę, by ocalić Ruch Oporu. Muszę też wspomnieć – jeśli scena, w której Luke wreszcie przyznaje się do winy za każdym razem wywołuje u mnie emocje, to z czystym sumieniem jestem w stanie uznać ten wątek za udany.
Sama Rey? Zacznę od tego – jeśli oni naprawdę nie wyjaśnią w kolejnej części, dlaczego ona jest tak potężna (choćby proste „Moc dała jej ten dar, by była gwarantem równowagi”), będę nieco zawiedziony. Poza tym? Solidnie zagrana, budząca sympatię postać. Jej wątek w dość udany sposób podkreśla to, że choć nie zawsze sprawy okazują się tak czarno-białe, jak byśmy chcieli, warto o tę biel nadal walczyć. No i oczywiste „let the past die…” – zapomnij o przeszłości, patrz w przyszłość i spróbuj nadać życiu nowe znaczenie, jeśli je tracisz… Na papierze brzmi tak sobie, ale w filmie sprawdza się naprawdę dobrze. Na pochwałę zasługuje jej chemia z Kylo – Driver i Ridley świetnie odegrali sceny prowadzące od początkowej odrazy, przez późniejsze ocieplanie się aż po dostrzeżenie, że on nie jest taki najgorszy.
Ta scena to prawdziwa uczta dla oczu i kawał naprawdę dobrej choreografii. I bardzo udany element rozwijający postaci głównych protagonistów. Mam nadzieję, że ekipa od Epizodu IX umiejętnie ich poprowadzi.
No i wreszcie nasz główny „zły”, czyli młody Solo. Zacznę może od czegoś, na co niedawno zwrócił mi uwagę jeden z fandomowych kumpli. Rewelacyjnym pomysłem był sam pomysł wyjściowy, czyli odwrócenie stereotypowego już kuszonego przez zło bohatera Jasnej Strony w osobę, która bardzo chce należeć do Ciemnej Strony, ale nadal czuje, że dobro ją pociaga. Owszem, jako nowy symbol mroku Kylo nie sprawdził się do tej pory w ogóle, swoim zachowaniem do towarzystwa za bardzo nie pasował. Za to – zgodnie z moimi niegdysiejszymi przypuszczeniami – pociągnięto go w naprawdę ciekawym kierunku. Mamy wreszcie kogoś, kto poważnie sparzył się po obu stronach i w kluczowym momencie (swoją drogą – scena zabójstwa Snoke’a świetnie wpisuje się w tradycję zapoczątkowaną przez zabójstwo śpiącego Plagueisa przez Sidiousa oraz kontynuowaną przez nawrócenie Vadera w Powrocie Jedi) postanawia, że zaprowadzi nowy, własny ład. Owszem, ten wątek jest niedokończony i wymaga starannego pociągnięcia w dziewiątce. Ale w filmie Johnsona podany został w tak satysfakcjonujący sposób, że jestem dobrej myśli. No i muszę przyznać jedno: bardzo podoba mi się, że po raz pierwszy od czasu Knights of the Old Republic II postanowiono stworzyć przeznaczony dla szerszej niż zaangażowani fani produkt gwiezdnowojenny demitologizujący podział między Jasną a Ciemną Stroną.
Poza tym? Wizualnie mamy do czynienia z majstersztykiem, dopracowanym w najmniejszych detalach – da się poczuć, że ta galaktyka żyje. Scena zniszczenia „Supremacy” przez rozpędzony statek Ruchu Oporu? Cud, miód i orzeszki (i tak, tłumaczenie o tym, że twórcy po prostu chcieli pokazać, co się dzieje podczas źle zaplanowanego skoku w nadprzestrzeń mi wystarcza, to nie jest science fiction). Jako kolejna odsłona opowiedzianej w kilku odcinkach opowieści sprawdza się jak dla mnie świetnie i zapowiada naprawdę ciekawy finał (co innego, że dużo gorzej sprawdza się jako film sam w sobie) i sprawiła, że nie mogę się doczekać kolejnych części Gwiezdnej Sagi.
Podsumowując, obraz Johnsona to wybuchowa mieszanka. Pełna elementów zarówno obrzydliwych, jak i wyjątkowo apetycznych. Może mam dziwny gust – ale jestem w stanie czerpać ogromną przyjemność z obcowania z tym smakiem. Obejrzawszy na spokojnie wszystkie pozostałe filmy widzę, że wszystkie zaniedbania i dziury śmiało mogę wrzucić do jednego worka z tymi obecnymi w poprzednich odsłonach Star Wars i traktować je jako część dzieła, które mimo jego ewidentnych wad bardzo lubię. Powiem więcej, to chyba dla mnie trzecie najfajniejsze Gwiezdne wojny w historii – po każdym seansie czuję się naładowany pozytywną energią i mam wrażenie, że przeżyłem wspaniałą przygodę. Nareszcie jestem też w stanie wklepać w Worda te słowa i nie martwić się tym, co napiszecie. Bo z tym filmem chyba po prostu jest jak z np. bardzo ostrym jedzeniem – ja je uwielbiam, ale jestem w stanie zrozumieć, czemu wiele osób wokół mnie go nie cierpi. A i tak jesteśmy w stanie pozostać dobrymi kumplami.