Uwaga! Artykuł został pierwotnie opublikowany w lipcu 2009 roku, trzy lata przed przejęciem Star Wars przez Disneya
Po mało zachwycającym Pogromie Jedi oraz dobrej, acz dalekiej od wybitności Alei cienia, wyśmiałbym każdego, kto by mi powiedział, że trzecią i zarazem ostatnią część trylogii Noce Coruscant, Ścieżki Mocy, przeczytam… w jeden dzień. Nie żartuję, naprawdę połknąłem całą powieść w ciągu około doby, co odtąd jest moim nowym rekordem. Rekordy rekordami, ale nie da się ukryć, że nie udałoby mi się dokonać tej sztuki, gdyby książka nie była co najmniej bardzo dobra — przy tym zaś niesamowicie wciągająca i gwarantująca emocje aż do samego końca. Gdyby chodziło tylko o te elementy, a także napięcie i nietypowe, jak na Star Wars, uczucie czającej się za każdą kolejną kartką Wielkiej Niewiadomej— trzeba pamiętać, że każda postać może zginąć, a Michael Reaves już raz, w iście legendarnym Łowcy z mroku odstawił numer z uśmierceniem większości swoich bohaterów — wystawiłbym książce pełną dziesiątkę. Dlaczego tego nie zrobiłem, dowiecie się w poniższej recenzji, którą takim oto nietypowym wstępem rozpocząłem.
Koniec eksperymentów
Ścieżki Mocy nie podążyły drogą drugiej części trylogii, lecz zawróciły i podjęły szlak Pogromu Jedi, koncentrując się w stu procentach na wątku polowania na Jaxa Pavana i jemu podobnych. To mógłby być z mojej strony poważny zarzut, lecz nie tym razem. Fabuła jest poprowadzona gładziutko, harmonijnie, bez żadnych zgrzytów oraz niepotrzebnych skrzywień w stronę powieści detektywistycznej (a tak wyglądała pierwsza część Nocy Coruscant, gdzie autor chyba sam do końca nie wiedział, o czym ma pisać), które zirytowałyby tylko większość fanów. Trzeba jasno powiedzieć: to jest książka o Jedi i Mocy — tak też należy ją traktować, żeby się przypadkiem nie zawieść. Ja się nie zawiodłem, bo chociaż Ścieżki Mocy nie wprowadzają żadnych nowości poza dziwacznym, acz oryginalnym „pocałunkiem w Mocy” (nie pytajcie, o co chodzi, bo sami bohaterowie tego nie wiedzą…), rozwija nieco koncept sztucznego blokowania Mocy przez różne przedmioty. Przede wszystkim jednak wprowadza do gry znanych nam dotąd z trzeciorzędnych źródeł Imperialnych Inkwizytorów, sługusów Palpatine’a wyszkolonych specjalnie pod kątem odnajdywania użytkowników Mocy tudzież jej silnych źródeł.
Trzecim najważniejszym wątkiem fabuły są, przynajmniej dla mnie, emocje. Na przykład droidów. Myśleliście że droid nie może czuć prawdziwych emocji? Może, i mnie ten pomysł niezwykle się podoba, dlatego z większym zainteresowaniem śledziłem poczynania unikatowego droida I-5YQ. Nie tylko zresztą jego, gdyż wszystkie postacie zyskały na głębi dzięki subtelnym, doskonale umiejscowionym opisom przemyśleń i uczuć. Najbardziej przypadły mi do gustu fragmenty dotyczące swoistego pseudomiłosnego trójkącika z udziałem Jaxa, Laranth i Dejah Duare. Nic nie jest powiedziane wprost, praktycznie ani razu, a mimo to możemy się sami domyślić wielu rzeczy. Tego mi najbardziej brakowało w Pogromie Jedi. Kwestia znaczenia emocji u Jedi, która przewija się przy okazji niejasnych związków Jaxa z Twi’lekanką i Zeltronianką, ma swoje rozwinięcie w wątku dotyczącym Kajina Sevarosa. Bohater ten swoimi zdolnościami mógłby się pewnie mierzyć ze Starkillerem — podczas lektury ciągle go sobie z nim porównywałem — ale w przeciwieństwie do sekretnego ucznia Vadera, jest kłębkiem nerwów i siedliskiem sprzeczności, niepotrafiącym poradzić sobie z nagłymi wybuchami gniewu. Kajin naprawdę byłby świetną postacią, jednak wydaje mi się, że autor potraktował go nieco po macoszemu, szczególnie pod koniec powieści.
Krótko i bez satysfakcjonującego finału
Skoro już jestem przy tej sprawie, muszę podkreślić, że największą wadą Ścieżek Mocy jest ich długość, co widać nie tylko przy Kajinie. Książka zyskałaby dużo więcej, gdyby była dłuższa o co najmniej pięćdziesiąt stron. Drugim z kolei najbardziej znaczącym minusem jest finał, nie tylko tej części trylogii, ale przy okazji całych Nocy Coruscant. Rozochocony czytelnik łapie chętkę na definitywne domknięcie wszystkich wątków w efektownym, wybuchowym starciu, sugerowanym zresztą przez okładkę… i, żeby za bardzo nie spoilerować, skorzystam tylko z przysłowia i powiem: „z dużej chmury mały deszcz”. Gdyby się Michael Reaves uparł, mógłby kontynuować swój cykl w nieskończoność, gdyż zakończenie w jego wydaniu jest właściwie odbitką tego, co widzieliśmy na ostatnich kartach Pogromu Jedi oraz Alei cieni. Nie zdradzę wam naturalnie, kto zginął, a kto przeżył, lecz trupów padło o wiele za mało w stosunku do wydarzeń, jakich jesteśmy świadkami. Innymi słowy, zakończenie książki wypadło równie blado, jak „wielki” finał mistrzostw świata w piłce nożnej z 1990 roku. Jednak z drugiej strony, gdyby pan Reaves, który pracował już w telewizji, załapał się do grona scenarzystów serialu aktorskiego Star Wars, być może mógłby skorzystać z paru swoich bohaterów… Prawda, że to kusząca myśl?
Wychwaliłem już pisarza za to, że jego powieść wciągnęła mnie niczym czarna dziura, ale nie dodałem, że nie wynikało to wcale z nadmiaru akcji i ich zwrotów. Tak się składa, że w całej książce nie ma ich dużo — całą robotę w utrzymaniu napięcia wykonuje raczej, wspominany już przez mnie, niepokój o głównych bohaterów, ale też styl, jakim posługuje się autor. Humoru jest jakby trochę mniej, mroku odrobinę więcej, lecz największym dokonaniem Reavesa — bądź Mayi Bohnhoff, która mu pomagała w pisaniu; teraz już sam nie wiem — jest przekształcenie tak zwanych dłużyzn w interesujące kawałki tekstu, które nawet na moment nie nudzą. Wciąż jednak muszę go skarcić za dwa elementy Nocy Coruscant, których w Ścieżkach Mocy nie poprawił. Po pierwsze chronologia, po drugie Darth Vader. Autorowi mieszają się daty, bo co chwilkę natykamy się na irytujące już stwierdzenia o wydarzeniach z roku 22 BBY, jako wydarzeniach sprzed dwudziestu (!) lat. Jeśli zaś chodzi o Mrocznego Lorda, mamy tu powtórkę z rozrywki: dziwne zachowanie, nieswoje wypowiedzi, a poza tym całkowicie wypranie z grozy — o tym, że ktoś się go boi wiemy tylko dzięki temu, że ten ktoś tak sobie myśli. Gdybym nie wiedział, kim jest Vader, pomyślałbym że to jakieś stereotypowe komiksowe popychadło z kiczowatymi monologami.
Szkoda, że to już koniec… prawda?
Mimo tego nieszczęsnego finiszu, po przeczytaniu Ścieżek Mocy złapałem się na myśli, że wcale nie chcę się żegnać z bohaterami Nocy Coruscant*. Może w skali całego uniwersum nie są oni zbyt wyjątkowi — odliczając oczywiście niesamowitego I-Five — ale będzie mi ich trochę brakowało. To dobry znak, świadczący o talencie Reavesa do kreowania postaci, które da się polubić. Ostatnią książkę oceniłem już właściwie na samym wstępie, tak więc wypada coś rzec o całości. Myślę, że trylogia o przygodach Jaxa, Dena, I-5YQ, Laranth i zmieniających się przyjaciół, to kawałek dobrej, przygodowej — i miejscami detektywistycznej — prozy, która zadowoli większość fanów takiego gatunku, chociaż raczej nie rzuci nikogo na kolana. Źle się stało, że te trzy książki reklamowano jako coś w zupełnie innym klimacie niż dotychczasowe powieści, czyli mrocznego, krwistego i Moc jedna wie jakiego jeszcze. Zaważyło to trochę na odbiorze Pogromu Jedi. Jeśli o mnie chodzi, miałem ogromną frajdę z czytania dwóch ostatnich części i życzę Wam, byście wy też czuli się podczas lektury tak, jak ja.
Ocena: 8,5/10
*Jak się okazało, nie musiałem, bo parę lat później duet Reaves-Bohnhoff napisał jeszcze jedną powieść o przygodach Jaxa i spółki, niefortunnie nazwanego Ostatniego Jedi.