Jak to czasem bywa w naszym świecie, często najpierw poznajemy koniec pewnej historii, a dopiero potem ją samą tudzież jej początek. Nie inaczej jest w przypadku tej należącej do Legend opowieści . Wszystko zaczęło się wraz z wydaną w 1997 roku grą Dark Forces II: Jedi Knight. Kyle Katarn, jej tytułowy bohater, trafia do Doliny Jedi na Ruusan i po zwycięskiej walce ze swoim głównym przeciwnikiem, Mrocznym Jedi Jerecem, spełnia starożytną przepowiednię, uwalniając z niebytu dusze setek Jedi oraz Sithów, którzy niegdyś stoczyli tu wielką bitwę. Blisko półtora roku później okazało się, że przedstawiony w grze zarys historii jak ulał pasuje do wysnutej przez samego Lucasa opowieści o Sithach, którzy zostali unicestwieni tysiąc lat przed Mrocznym widmem – oba te wątki połączono więc w jedno i tak powstała Siódma Bitwa o Ruusan. Wciąż jednak brakowało ostatniego elementu: ukazania tego przełomowego wydarzenia w jakimś starwarsowym dziele. Czekaliśmy na nie niecałe dwa lata, bowiem tyle właśnie minęło od premiery Epizodu I do wydania pierwszego z sześciu zeszytów miniserii Jedi vs. Sith.
Jedi vs. Sith to komiks dziwny – z jednej strony brutalny i pełen okrucieństwa, z drugiej dziecinny i na swój sposób bajkowy. Fabuła skupia się na trójce wrażliwych na Moc dzieci (Tomcat, Bug, Rain), które trafiają na Ruusan i tam stawiają czoła całemu mnóstwu przygód, jak i również zakusom ciemnej strony Mocy. W międzyczasie jesteśmy świadkami często nieprzemyślanych poczynań dowódców Armii Światła i Bractwa Ciemności oraz przyszłego twórcy nowej doktryny Sithów – Zasady Dwóch – Dartha Bane’a, który aż do samego końca jest postacią właściwie trzecioplanową i niezbyt dobrze zarysowaną (co jednak nie przeszkadza, jeżeli przed lub po lekturze Jedi vs. Sith przeczyta się książkę Darth Bane. Droga zagłady, do czego gorąco wszystkich zachęcam).
Mojemu rodakowi, scenarzyście Darko Macanowi, udało się stworzyć skomplikowaną i pełną różnych odcieni szarości opowieść o obu stronach Mocy, a także ich użytkownikach. Ogromnym plusem fabuły jest to, że żaden bohater nie jest w stu procentach zły bądź dobry i, nie licząc samej Bitwy o Ruusan, właściwie do samego końca nie wiemy, jak się potoczą wydarzenia. Niestety, są to jedyne ciepłe słowa, jakie mogę rzec na ten temat. Całość jest bowiem straszliwie chaotyczna i w związku z natłokiem wątków, w wielu miejscach przedstawiona zbyt skrótowo. Akcja przeskakuje z miejsca na miejsce i wyraźnie brakuje w tym wszystkim pewnej równowagi; co gorsza niektóre wątki są niepotrzebnie przeciągane kosztem innych, w czym prym wiedzie historia Rain i jej fruwającego przyjaciela.
Największym problemem Jedi vs. Sith są jednak rysunki Ramona F. Bachsa. Przyznam szczerze, że dawno nie widziałem komiksu, który byłby tak niestarwarsowo narysowany. W oczy kłuje niemal wszystko. Główne i poboczne postacie z wyglądu w niczym nie przypominają Jedi i Sithów; właściwie gdyby nie miecze świetlne, można by je wstawić do jakiegoś komiksu rodem z gatunku fantasy. Pojazdy jeszcze jakoś można przeboleć, choć ogólne wrażenie psuje wielki repulsorowy… drewniany żaglowiec. Rozumiem, że akcja poprzedza wydarzenia Mrocznego widma o tysiąc lat, ale rysownik zdecydowanie się zagalopował w swej radosnej twórczości – nawet w serii Tales of the Jedi statki i postacie wyglądały bardziej naturalnie niż w Jedi vs. Sith. Na całe szczęście kolory są żywe i wraz ze sporą dawką szczegółowości w obrazowaniu pierwszego planu i tła, odrobinę podnoszą walory wizualne komiksu. Niestety, tylko odrobinę.
Kolejnym minusem są pewne zgrzyty z resztą starego kanonu. I nie chodzi tu o drobne nieścisłości z powstałą później powieścią Droga zagłady, czy opowiadaniem Bane of the Sith, gdyż to absurdalny zarzut – nie, mam pretensję do twórców Jedi vs. Sith o coś innego. Po pierwsze na Jedi zostają wybrane dzieci, które są już za stare i zdecydowanie nie nadają się do tego, aby zostać Jedi. Po drugie te same dzieci, jeszcze niewyszkolone, bez większych trudów władają Mocą i zabijają dziesiątki kilkakrotnie silniejszych przeciwników. Zupełnie inną sprawą jest fakt, że w Jedi vs. Sith brakuje tego, co moim zdaniem w tej historii powinno być niezbędne: epickości. Wcale nie czuje się tego, że mamy do czynienia z wydarzeniami, które zmieniły losy galaktyki. Być może jest to wynikiem przestawienia akcji z punktu widzenia dzieci, być może kuleje kontekst (bądź co bądź nie wiemy ani dlaczego Jedi i Sithowie tłuką się na Ruusan, ani jak przedstawia się sytuacja w reszcie galaktyki). Jeżeli zaś było to zamierzone działanie twórców komiksu, to nie mogło być bardziej chybione. Eksperymenty są w porządku, ale dopiero wtedy, gdy historia jest już dobrze znana. Czyli nie w tym wypadku, niestety.
Dobrze, że Jedi vs. Sith powstało, bo mimo wszystkich swoich wad, pokazuje coś całkiem nowego, odmiennego i dotychczas nieznanego. Źle, że zostało okrutnie potraktowane przez rysownika i zaprzepaściło ogromną szansę na błyskotliwe i przede wszystkim piękne zademonstrowanie ekscytujących czasów ostatniej chronologicznie galaktycznej wojny Jedi z Sithami. Stracony potencjał to coś, co w Star Wars szczególnie boli.
Jedi vs. Sith ratuje się jakoś dzięki istnieniu reszty Expanded Universe, zakotwiczonej już w okresie, w którym dzieje się akcja komiksu – gdyby nie to, ja sam miałbym naprawdę spore problemy z przełknięciem tegoż dziełka. Mogę je polecić badaczom historii uniwersum z Legend i fanom, którym nie przeszkadzają całkiem niestarwarsowe obrazki. Reszta może sobie tę pozycję spokojnie darować.