O internetowym hejcie napisano już elaboraty, słowo na dobre zagościło w naszych słownikach. Obraźliwe lub wyjątkowo agresywne posty czy komentarze pojawiają się w sieci nie od dzisiaj, praktycznie jest tak od czasu, kiedy ten kanał komunikacji stał się popularny. Nagle każdy, kto ma dostęp do netu, może się w nim wypowiedzieć, najczęściej w sposób kompletnie anonimowy. A to sprawia, że każdy czuje się mocny w gębie, wszak może powiedzieć wszystko, nie ponosząc za to żadnych konsekwencji, czyż nie?
Oczywiście, zdaję sobie sprawę z tego, że w sieci tak naprawdę nikt nie jest anonimowy, to tylko złudzenie, ale nikogo nie powstrzymuje to od założenia różnych fejkowych kont i podpisując się jako „Jożin z Bażin” czy inny „Wieśniak z Tatooine” można wypisywać bzdury praktycznie wszędzie, dokąd zaprowadzą go meandry netu. I nagle wszyscy ci, którzy dotychczas potrzebowali grupki kumpli, żeby wyrazić swoją opinię na jakiś temat, okazują się tacy hop do przodu. Bo przecież nie muszą pokazywać twarzy, prawda?
I tak, uważam bezpodstawny hejt za rzecz absolutnie niedopuszczalną, niezależnie od tego, czy atakuje się znaną gwiazdę czy koleżankę z sąsiedniej klasy. Pisząc „hejt” mam na myśli agresywne czy obraźliwe odnoszenie się do kogoś, bez poszanowania jakichkolwiek reguł. Ot, tylko dlatego, że można. Czy dlatego, że coś nam się nie podoba? Pewnie też, ale nie mogę się oprzeć wrażeniu, że porządny hejt po prostu jest hejtem „bo tak”. Przykładów daleko szukać nie trzeba, wystarczy wspomnieć o Kelly Marie Tran, której dostało się za postać, którą odgrywała. Bo Kelly tam była, można było jej dowalić, nie odróżniając aktora od postaci. Po co zajmować się takimi drobiazgami? Przecież każdy poczuje się lepiej, kiedy wywali pomyje do sieci, a potem pójdzie sobie zająć się innymi rzeczami.
Nie wiem, co kieruje ludźmi, którzy tak robią. Nie jestem psychologiem, nie jestem socjologiem, z własnego doświadczenia wiem tylko, że ludzie potrafią być nienormalni i jeśli będą mieli okazję, dokopią każdemu, kto się nawinie (naprawdę aż się prosi przywołać tutaj eksperyment Zimbardo i pokiwać głową nad porypaną psychiką ludzkości). Nie będą myśleć, wyleją pomyje. Hejtują, bo tak. Poczują się lepiej i pójdą dalej.
Jest to złe. Wiem, thank you, Captain Obvious. Hejt jest po prostu obrzydliwy i należy go zwalczać na wszelkie możliwe sposoby, gardzić hejterami. Tylko… czasami mam wrażenie, że posuwamy się w tym za daleko. Że każda forma krytyki jest odbierana jako hejt. Tymczasem krytyka to niekoniecznie hejt. Mówię tu oczywiście o przypadku krytyki uzasadnionej, nie „tak bo tak”. Pamiętam, jak wiele osób zarzucało mi hejtowanie Epizodu VII, z czym się absolutnie nie zgadzam – uważam Przebudzenie Mocy za kiepski film i niejeden już raz tłumaczyłam, dlaczego. Nie ganiam jednak po forach i nie krzyczę, by spalić wszystkie kopie. Nie wysyłam anonimowych wiadomości do J.J. Abramsa, ograniczając się do nazwania go od czasu do czasu Jar Jarem Abramsem. Czy to już jest hejt? Chyba nie do końca. To krytyka, analiza książek, filmów, czyich dokonań – oczywiście, kojarzy się przede wszystkim z negatywną oceną, ale przecież nie zawsze tak się dzieje. Co więcej, „krytyczny” może oznaczać również „oparty na rzeczowej analizie i ocenie”. A zatem nie każda krytyka oznacza od razu hejt, choć mam wrażenie, że tak się ostatnio dzieje chociażby w społecznościach internetowych. A przynajmniej tak jest pojmowane.
Oczywiście, spowodowała to lawina hejtu, spadająca w różnych okolicznościach przyrody na różne osoby/rzeczy. Mylenie tych dwóch pojęć jest jednak upraszczaniem sprawy, zamykaniem ust osobom reagującym na coś krytycznie, ale nie zalewających przeciwnika wulgaryzmami czy nieuzasadnionymi opiniami. W efekcie wystarczy coś skrytykować, by zostać ochrzczonym hejterem, również w ramach odpowiedzialności zbiorowej. I tutaj znowu myślę o naszym małym starwarsowym podwórku. Ha, tym razem jeszcze bliższym, bo krajowym, małym polskim piekiełku.
Cenię sobie wysoce wydawnictwo Uroboros, które sięgnęło po pozycje z naszego ulubionego świata, umożliwiając osobom niewładającym językiem Szekspira zapoznanie się z nowym (póki co tylko nowym) kanonem. Po kilku poślizgach na rozruch seria zyskała dobrego tłumacza, redakcję, a i stronie wizualnej nie można było niczego zarzucić. Oczywiście, wielu powie, że powieści ukazywały się zdecydowanie za rzadko, tak też się działo i Uroboros postanowił przyspieszyć. Nie wiem, czy niechlujne wydanie Ostatniego Jedi to również wynik tej decyzji, ale fakt jest faktem, tłumacz nie znał świata, a korekta i redakcja chrapała radośnie, potem podpisując się pod wyjątkowo skiepszczoną robotą. No i się zaczęło. Jak zwykle. Oczywiście, pojawiło się sporo najzwyklejszego hejtu, ale pojawiły się również opinie kulturalnie wyrażające swoje zdziwienie, wypunktowujące to, co zepsuto. I co? Im również oberwało się za bycie hejterami.
Krytyka powoli również zaczyna być „be”, nawet jeśli jest jak najbardziej na miejscu, jak we wspomnianym wyżej przypadku. Można było przeczytać opinie, że fanów nic nie ucieszy: jak za mało – źle, jak za dużo – jeszcze gorzej. Wiadomo, że wszystkich nie da się zadowolić i jest to prawda znana od starożytności, ale od kiedy jednak kulturalne wyrażanie opinii stało się czymś niewłaściwym? Zwłaszcza, tu znowu odwołam się do Uroborosa, jeśli wpadki się mnożą (niesławne braki stron w Phaśmie). Zwłaszcza że nie mówimy tu o czymś, co ludzie otrzymują za darmo, a na co wydają swoje ciężko nieraz zarobione pieniądze. Czy w takiej sytuacji nie ma się prawa do wyrażenia w kulturalny sposób uzasadnionej opinii, choćby i negatywnej?
„Bo fanom Star Wars nigdy nie dogodzisz?” Tak też usłyszałam – że należy ich wypowiedzi dzielić co najmniej przez pół. Tym najgłośniejszym na pewno nie dogodzisz. Zresztą, wiadomo nie od dzisiaj, że człowiek jest bardziej skłonny do skrytykowania niż pochwalenia, co widać chociażby w internecie, nie tylko w gwiezdnowojennym światku. Jednak chciałabym zapytać, dlaczego w imię w pełni słusznej i uzasadnionej walki z hejtem krytyka, sensowna i porządna, okazuje się rzeczą skrajnie niewłaściwą. Jak sądzicie?