Moi znajomi często się pytają, co się stało tamtego dnia. Wydarzenia na mostku „Odważnego” miały pozostać tajemnicą, ale zachowanie sekretu w sytuacji, gdy zna go kilkadziesiąt osób jest zwyczajnie niemożliwe. Mimo surowych zakazów, plotki rozeszły się błyskawicznie i w ciągu lat wokół tych zdarzeń narosło tyle legend, opowieści, a nawet żartów, że trudno dziś rozdzielić prawdę od fikcji.
Fakt, że po czterech dekadach wciąż się o tym mówi, daje sporo do myślenia. Nie sądzę, bym komukolwiek uczynił krzywdę opowiedzeniem, co się naprawdę wydarzyło tego dnia. Imperium Palpatine’a to relikt przeszłości, w galaktyce na nowo zapalił się ogień Jedi, a sama wojna już dobiegła końca.
Byłem wtedy świeżo upieczonym porucznikiem. Trzy tygodnie przed końcem wojny otrzymałem przydział na pokład „Odważnego”, lśniącego nowością Niszczyciela Gwiezdnego typu Venator. Jako oficer przydzielony do działu łączności, zameldowałem się na mostku okrętu. Przywitał mnie tam kapitan Rozlin, na oko niewiele ode mnie starszy mężczyzna, od którego promieniowała chęć do działania. Był energiczny i bitny, ale przy tym rozważny. Idealny kapitan? Średnio. Mówił innym językiem niż my, i gdy nie trzymał się od nas z daleka, narzekał lub krytykował. Typ na wskroś asocjalny.
„Odważny” stanął na czele zespołu uderzeniowego, którego dowódczynią została pani generał Jedi Glynn-Beti, niepozorna płowowłosa Bothanka. Przez trzy tygodnie zamieniłem z nią tylko kilka słów. Niewiele, by kogoś poznać — pod warunkiem, że nie jest się świadkiem współpracy Rozlina z Glynn-Beti. Słowo „współpraca” w ich wypadku zakrawa na eufemizm. Ta dwójka nie potrafiła przeżyć dnia bez jednej sprzeczki. Mistrzyni Jedi raczej nie miała wybuchowego charakteru, jednak w zamian natura obdarzyła ją ciętym językiem. Kłócili się o szczegóły, bzdurne drobnostki. Na całe szczęście nigdy nie stanęli razem przed żadnym ważniejszym wyzwaniem. Kto wie, do jakiej katastrofy mogliby doprowadzić.
Nie sprzeczali się głośno, ale też nie na tyle cicho, by pozostało to tylko miedzy nimi. Cały mostek musiał ich słuchać; naturalnie ja także. Morale było drastycznie niskie jak na okręt pełen młodych, zdolnych i ochoczych ludzi. Tylko cud sprawił, że zespół uderzeniowy zaliczył swoje dwie niewielkie operacje militarne do udanych, nim nadszedł upragniony koniec wojny.
Nic nie zapowiadało, że ten dzień przyniesie galaktyce jakiekolwiek historyczne zmiany. HoloNet zwyczajowo informował o postępach na polach bitew, Separatyści trzymali się mocno na Zewnętrznych Rubieżach, my natomiast przygotowywaliśmy się do skoku nadprzestrzennego w kierunku pogrążonego w ogniu Tellanroaeg. Nic nadzwyczajnego.
Rozkaz 66 przeszedł przez moją konsolę łączności. Jego treść nie wyświetliła się ani w postaci hologramu, ani słów na ekranie. Nie wywołało to mojego zdumienia. Słyszałem o stu pięćdziesięciu instrukcjach awaryjnych WAR przeznaczonych dla klonów, lecz nie miałem pojęcia, do czego służą. Byłem zbyt młody, by zobaczyć którykolwiek z nich w akcji.
Na mostek wdarli się szturmowcy-klony. Nie zrobili tego po cichu i pokornie, jak to było w ich stylu.
— Padnij! — krzyknął dowódca oddziału. Oficerowie zostali wytrenowani tak, by instynktownie reagować na to polecenie. Momentalnie je wykonali, ja także, odsłaniając mistrzynię Jedi. Zdążyła zapalić miecz świetlny — nie zdążyła go skutecznie użyć. Blasterowe błyskawice były precyzyjne, lecz nieliczne. Ktoś jęknął, ktoś inny krzyknął, zrobiło się zamieszanie.
Mimo strachu, podniosłem głowę na tyle, by widzieć, co się dzieje na kładce biegnącej środkiem mostka. Widok był nierealny. Trójka zakutych w zbroje klonów biegła ku jakiemuś oficerowi pochylającemu się nad martwą lub ciężko ranną Bothanką.
— Sir, proszę się odsunąć — przemówił pierwszy z klonów, sierżant. Kapitan Rozlin był tym oficerem pochylającym się nad Jedi. Nie tylko się nie odsunął, ale wręcz zasłonił swoim ciałem Glynn-Beti.
— Co tu się dzieje?! Czemu do niej strzelacie?
— Otrzymaliśmy rozkaz sześćdziesiąt sześć.
— Nie rozu…
— Proszę się odsunąć. Rozkaz został wydany osobiście przez Najwyższego Kanclerza.
— To jakieś nieporozumienie. Żądam…
— Ostatni raz: proszę się odsunąć, sir.
Szturmowiec-klon postawił pół kroku do przodu. Padły strzały. Czerwony błysk na moment mnie oślepił. Po chwili było już po wszystkim. Klon leżał obok kapitana, który z kolei leżał obok mistrzyni Jedi.
Odruch znowu zwyciężył. Wskoczyłem na kładkę i poślizgnąłem się na kałuży krwi. Chciałem sprawdzić puls kapitana i Glynn-Beti, ale w ostateczności nic nie zrobiłem. Nieruchome oczy obojga wyjaśniły mi wszystko. Szturmowcy-klony brutalnie mnie odepchnęli, aby upewnić się, że Jedi poniosła śmierć.
Przez kilka minut wpatrywałem się tępo w ślady po krwi, zostawione przez trzy ciała. Tak właśnie ja i wielu moich kolegów z „Odważnego” przywitaliśmy pierwszy dzień istnienia Imperium. Wpatrując się w te obrzydliwe plamy. Nie było w tym nic efektownego.
Oto cała historia. Do dziś nie wiem, czemu kapitan Rozlin uczynił to, co uczynił — i czy rzeczywiście cokolwiek uczynił. Być może morderstwo Jedi godziło w jego elementarne poczucie sprawiedliwości. Być może pod fasadą nieuprzejmości i krytykanctwa krył się przyzwoity człowiek. Być może automatycznie strzelił do zbliżającego się klona. Nigdy tego nie rozgryzłem. Pewnie nigdy nie rozgryzę.
Fragment „Białego klina”, autobiografii byłego admirała Imperialnej Floty, Feyeta Kieza.
**********
Operacja ładowania akumulatorów zakończona sukcesem o godzinie 23.46 SGC. Inicjacja autodiagnostyki systemu. Oczekiwanie. System sprawny w dziewięćdziesięciu dziewięciu procentach. Zakłócenia prawego sensora wizyjnego. Awaria nieznaczna. Naprawa przy najbliższym przeglądzie technicznym.
Droid bojowy serii B, typu 1, numer 7F2-1991 gotowy do działania. Status: „czuwanie”. Oczekiwanie na rozkazy.
— 7F2-1991, za mną — komunikuje droid-dowódca OOM-419.
— Rozkaz, rozkaz.
Pobranie karabinu blasterowego typu E-5. Zmiana statusu na: „obserwacja i rozpoznanie”. Opuszczenie magazynu 4DS. Oddział uzupełnia osiemnaście jednostek typu B-1 oraz dwie typu B-2. Wyjście poza budynek. Nagły spadek mocy o 5%. Pomiar temperatury. Minus osiem przecinek dwadzieścia siedem. Dwa i trzy dziesiąte poniżej średniej. Regulacja mocy zakończona sukcesem. Dalszy pochód niezakłócony.
— Stać — komunikuje OOM-419.
— Rozkaz, rozkaz.
Obserwacja otoczenia. Położenie: piąty dysk wieżowca Intergalaktycznego Klanu Bankowego; druga linia obrony Konfederacji Niezależnych Systemów; sto pięćdziesiąt sześć metrów od linii frontu. Sytuacja: atak Wielkiej Armii Republiki; cel nieznany; siedemdziesięcioprocentowe prawdopodobieństwo próby sforsowania mostu VU-9. Zbieranie danych. Zauważone klony przynależne jednostce zimowej 21 Korpusu Nova, transportery UT-AT oraz AT-RT. Szacowanie liczby…
— Za mną — komunikuje OOM-419.
— Rozkaz, rozkaz.
Cofnięcie polecenia szacowania liczby sojuszniczych jednostek. Zejście na najniższy dysk wieżowca IKB. Opuszczenie budynku. Ustąpienie przejścia trzem czołgom typu AAT. Wkroczenie na ulicę CN-6. Odział uzupełnia dwadzieścia jednostek typu B-1. Ominięcie dezaktywowanej jednostki droid-krab typu LM-432. Obserwacja: wybuch niszczy czwarty, piąty oraz szósty dysk wieżowca IKB. Podmuch odchyla kierunek ruchu o trzy przecinek dziesięć stopni na wschód. Korekcja kursu zakończona sukcesem. Zagrożenie! Nadlatują fragmenty wieżowca IKB. Otrzymane uderzenia: trzy. Uszkodzenia: brak. Obserwacja: fragmenty dezaktywują dwie jednostki typu B-1. Dalszy pochód niezakłócony.
— Atak! — komunikuje OOM-419.
— Rozkaz, rozkaz.
Zmiana statusu na: „wyszukiwanie i eliminacja”. Zmiana prędkości na optymalną. Nagły spadek mocy o 7%. Źródło: promieniowanie termiczne z dezaktywowanego czołgu typu AAT. Ominięcie źródła. Kontynuacja programu „wyszukiwanie i eliminacja”. Wyszukiwanie. Cel wyszukany: szturmowiec-klon. Przystąpienie do eliminacji. Cel wyeliminowany. Utrata czterech ładunków karabinu blasterowego typu E-5. Wyszukiwanie.
Zmiana sytuacji: nowy element. Identyfikacja: Cereanin, mężczyzna, Jedi, maksymalne zagrożenie, cel priorytetowy. Cel poza zasięgiem. Przystąpienie do uzyskania optymalnego zasięgu.
Obserwacja: cele podrzędne przystępują do eliminacji celu priorytetowego. Nieznany algorytm. Nieznany algorytm. Nieznany algorytm. Inicjacja autodiagnostyki systemu. Oczekiwanie. System sprawny. Obserwacja: błąd krytyczny celów podrzędnych.
Zagrożenie! Otrzymane uderzenia: jedno. Uszkodzenia: krytyczne. System motoryczny dezaktywowany. Spadek mocy o 20%, 30%, 40%, 50%… Krytyczny poziom energii! Krytyczny poziom energii! Kry… ty… c… ccccc…
**********
Wzium! Wzium! Wzium-wzium! Bum! Buuum!
Oczy trzyletniej dziewczynki zapłonęły blaskiem. Dziewczynka była zafascynowana tymi odległymi kolorowymi światłami, drżeniem ziemi i głośnymi dźwiękami, które dochodziły z całej dżungli. To było takie ciekawe! Takie nowe! Nie bała się niczego. Bezkresna dżungla była jej domem. W takim domu nie wolno się bać. Dżungla codziennie ryczała, wyła, trzaskała, plaskała i grzmiała setkami straszniejszych odgłosów.
Nie bała się niczego. Nawet tych Puszek. Były calutkie z metalu i tak dziwnie mówiły, ale były nieuprzejme. Raz kopnęła jednego i noga bolała ją przez dwa dni. Nie lubiła ich.
Klank-klank, klank-klank. Puszki maszerowały do dżungli. Szły w stronę świateł. Dziewczynka chciała zobaczyć więcej, ale chociaż wdrapała się najwyżej jak tylko umiała, Puszki zaczęły znikać jej z oczu. Ściągnęła brwi. Chciała zobaczyć więcej!
Wzium-wzium-wziuuum!
Tupnęła nogą. Zobaczy więcej! Wróciła do swojego pokoiku. Mamusia pilnowała drzwi, trzymając kulomiot. Mamusia też się nie bała. Dziewczynka wdrapała się na okno w drugim pokoju. Po chwili była na zewnątrz. Dom leżał na skraju drzewnego miasta, przy dżungli. Dziewczynka musiała tylko przebiec kawałeczek, żeby potężne paprocie ją zakryły.
Spojrzała za siebie, leciutko przygryzła wargę. Lepiej się nie oddalać od domu, ale… Wyłowiła uchem dwa wielkie „bum” i nie mogła się oprzeć. Pójdzie!
Klank-klank, klank-klank. Puszki hałasowały bardziej niż te nieznane huki z dżungli. Dziewczynka odskakiwała od hrastu do hrastu — bardzo grubego i wysokiego drzewa pokrytego grzybami — tuż za plecami dwóch ostatnich Puszek. Chichotała za każdym razem, gdy odwracały swoje metalowe głowy i jej nie zauważały. Była dla nich za szybka. Umiała chodzić po dżungli bezszelestnie. A one nie!
Klank-klank, klank-klank. Puszki weszły na małą polankę pełną wielkich paproci. Czerwone i niebieskie światła przelatywały za ich blaszanymi ciałami. Trzylatka stanęła na palcach, żeby je dojrzeć, ale nie mogła. Zła, chciała przejść dalej, gdy nagle… Trzask! Bum!
Puszki poleciały we wszystkie strony. Wzium-wzium-wzium!
Dziewczynka rozdziawiła buzię. Z prawej, i lewej, i z przodu szły na Puszki jakieś takie… inne Puszki? Były całe białe, większe i wyszły z dżungli jak duchy. Białe Duchy! Duchy? Dziewczynka złapała się za usta, przerażona. Od razu zezłościła się. Przecież ona się nie boi niczego! A już na pewno nie jakichś duchów!
Wzium-wzium-bum! Puszki rozpadały się w błyskach żółtego i niebieskiego światła. Wzium-wzium. Dwie kolejne upadły w poszarpane paprocie. Dymiły i zabawnie iskrzyły. Trzylatka uśmiechała się. To było piękne!
Wuum-wuuum-bum!
Dziewczynka tak rozdziawiła usta, że ją zabolało. W grupę Puszek wskoczyło coś zielonego i patyczkowatego, wymachując czymś jeszcze bardziej zielonym. Wuum-wuum! Puszki rozpadały się na dwoje i troje. Wuum-wuum! Raz-dwa wszystkie poupadały. Patyczkowaty stwór z wielkimi czarnymi oczami i dwiema antenkami stanął nad zepsutymi Puszkami. Trzymał świecący… kij? Laskę? Nie, miecz! Świecący miecz! Miecz buczał jak rozzłoszczone zwierzę.
Wszystko przycichło. Dziewczynka skryła się bardziej za hrastem i dużym liściem paproci, ale oczy jej błyszczały jeszcze silniej. To było takie strasznie ciekawe! Ten dziwny stwór z mieczem był wspaniały! I te Białe Duchy. Przeszły jej po plecach ciarki, ale zacisnęła zęby. Nie boi się duchów!
— Ten Verpin jest niezły, sir — powiedział jeden Duch do drugiego. — I ma lepszy pancerz od naszego.
— Wszyscy mają lepszy pancerz od naszego — mruknął drugi Biały Duch. Dziewczynka zmarszczyła czoło. A więc stwór nazywa się Verpin. Dziwne imię. Ale ładne!
Dookoła przestało błyskać i grzmieć. Białe Duchy chodziły w tę i we w tę, przyglądały się zepsutym Puszkom i innym Duchom. Trzylatka patrzyła jednak jak urzeczona tylko na Verpina. Zielonoskóry stwór zgasił świetlisty miecz i bzyczał niby przerośnięty owad. Nagle jego czarne oczy spoczęły na niej.
Dziewczynka natychmiast zanurkowała pod paproć. Serce zabiło jej szybciej, ale nie bała się. Była tylko zła, że Verpin ją zauważył i pewnie zaraz ucieknie. Przycupnęła za grubym hrastem, ale nie wyjrzała zza niego. Trzy Duchy stanęły zbyt blisko. Nagle na ramieniu jednego pojawił się prawdziwy duch. Był bardzo mały i skrzekliwie powiedział:
— Nadszedł czas. Wykonać rozkaz sześćdziesiąt sześć.
— Tak jest.
Trzy Białe Duchy odwróciły się w stronę Verpina. Wzium-wzium-wzium! Niebieskie światło ją oślepiło. Zakryła na moment oczy, ale się uśmiechnęła. Znowu zabawa! Wyjrzała na polanę z drugiej strony wielkiego drzewa.
Wzium-wuum-bzyyt! Światła leciały do Verpina i odbijały się od jego świecącego miecza. Dziewczynka pisnęła z zachwytu. Patykowaty stwór podskakiwał i tak szybko kręcił kółka mieczem, że prawie nic nie widziała. Ale nie musiała, bo to też było piękne. Niektóre niebieskie błyski wracały do Duchów i te upadały na ziemię. Białe Duchy szły jednak ze wszystkich stron i było ich coraz więcej. Verpin skoczył w jedną grupę. Wuum-bzyyt-wuum! Stwór po chwili stanął na kilku Białych Duchach!
Wziuuu-uuum!
Wielki promień światła przeszedł przez Verpina. Świetlisty miecz zgasł w tym blasku. Jak wszystko przyciemniało i zrobiło się cicho, stwór zniknął. Dziewczynka zamrugała oczami. Gdzie on jest? Wspięła się na palce, ale to nic nie dało.
Dziewczynka zatoczyła łuk wokół polany i dotarła na miejsce Białe Duchy brały inne Białe Duchy, te leżące, i odciągały je gdzieś. Trzylatkę interesował tylko Verpin. Gdzie on jest? Nie zobaczyła go. Zobaczyła coś innego.
Krew. Na Białych Duchach była krew. Dziewczynka wiedziała, czym jest krew. Wiedziała, że nie wolno jej dużo stracić. Ale Duchy były jak Puszki. Metalowe, prawda? Skąd krew? Nie rozumiała niczego.
Jeden Duch nie miał czegoś. Trzylatka przybliżyła się na czworakach. Duch miał głowę człowieka. I ten człowiek się nie ruszał. Miał szklane oczy i krew na policzkach.
Trzylatka krzyknęła ze strachu. Ale to była tylko zabawa! Tylko zabawa… Potknęła się o rękę Ducha i upadła na niego. On też miał twarz człowieka. Dziewczynka zaczęła uciekać w stronę dżungli. Wtedy go zobaczyła.
Verpin leżał wśród paproci. W dwóch częściach.
Trzylatka rozpłakała się.
**********
W powietrzu unosił się niebywale obrzydliwy smród, na który składała się niespotykana mieszanina wyziewów z nieczyszczonych od dekad szybów wentylacyjnych, wilgotna woń padającego jeszcze przed chwilą kwaśnego deszczu oraz dym spalonej lub stopionej plastali, gumy i permapleksu.
Wszystko to zazwyczaj drażniłoby mój nos, lecz dzisiejszy dzień trudno było nazwać zwyczajnym.
Rycerz Jedi zbliżał się, nieświadom zagrożenia. A może wręcz przeciwnie — doskonale świadom? Skąd ja miałabym wiedzieć, czego się spodziewa lub czego nie oczekuje ktoś taki jak Voolvif Monn? Ja? Wątpliwe. Ja bowiem wyczuwałam w Mocy jego niezwykłą czujność, silną osobowość zwinnego Shistavanena, który odważnie kroczył do przodu, niezachwianie wierząc w swoje nadnaturalne zdolności. Gdzie mnie do niego?
Porównanie było żałosne, a tu proszę — to ja czekałam na niego w tej nędznej dzielnicy niegdyś wspaniałego Taris, marząc o przeciwstawieniu mu się. Ba, o zwycięstwie. Szaleństwo? Głupota? Brawura? Zapewne sytuowałam się gdzieś niedaleko tych pojęć. Zapewne. W końcu nie byłam sama. Nie byłam jedyna.
Za to byłam najważniejsza. Pierwszy raz w życiu. To miłe uczucie.
Spośród setek dźwięków miejskiej kakofonii wyłowiłam w końcu rytmiczne stąpanie okutych butów po durabetonie i chrzęst kilkunastu zbrój. Czego uszy nie zdołały powiedzieć o odległości od celu i liczbie towarzyszących szturmowców-klonów, to podszeptała mi Moc. Pstryknęłam przełącznikiem komunikatora. Był już wcześniej ustawiony na właściwe pasmo.
— Dwa razy dziesięć plus jeden, sześćdziesiąt pięć metrów, sektor trzy — oznajmiałam szybko i wyłączyłam urządzenie. Wstałam z zatęchłego materacyka, na którym w niewygodnej pozie medytacyjnej spędziłam ostatnią godzinę. — Jedi. Ja przeciwko Jedi. Niebywałe.
Wybiegłam z meliny na klatkę schodową, a z niej na podziemną ulicę. W zaaferowaniu rąbnęłam kolanem o jakiś metalowy pojemnik, który zaprotestował głuchym stęknięciem, ale nie pozwoliłam sobie nawet na moment irytacji. Voolvif Monn mógłby to poczuć, i to pomimo bariery niewidzialności, jaką budowałam wokół swojej aury w Mocy. Ukrywanie się przed nim nie było zadaniem łatwym, nie z moim poziomem wytrenowania, lecz na tym polegał cały urok tej „gry”.
Przebiegłam na drugą stronę ulicy, gdzie uprzednio znalazłam dobrą pozycję strzelecką. Jeśli Moc podpowiadała mi właściwie, stąd mogłam dosięgnąć wszystkie cele, które wyjdą z sektora trzeciego. Upewniłam się, że nic mi nie zasłania pola ostrzału, po czym wreszcie wyciągnęłam z kabury mój skarb — kosztujący trzy tysiące kredytów pistolet dźwiękowy Sil-50. Był stuprocentowo naładowany, a ze swoim zasięgiem optymalnym dziesięciu metrów był idealny do walki z Jedi.
Wystarczyło jedynie zaskoczyć Monna i wymierzyć w niego lufę. Jedynie. Uśmiechnęłam się sardonicznie. O tak, jeden strzał i moja rola będzie skończona. Klony poszatkują tą budę jak sito, a razem z nią mnie.
Nie pierwszy raz złapały mnie wątpliwości. Nie powinnam atakować Jedi, nieważne jak dużo mi za to oferowano. Nie jestem najemnikiem. Nie jestem jedną z policjantek z aktywnej służby, które walczyły o uwolnienie Taris spod jarzma Republiki. Mój wydział to wywiad. Tylko wywiad. Może gdybym była człowiekiem i miała…
Nieważne.
Dwie drużyny szturmowców-klonów posuwały się wzdłuż ścian budynków, pustostanów i ruder po obu stronach ulicy. Żołnierze byli szybcy, bardzo szybcy. Nagle to wyczułam, tą niepokojącą obecność na peryferiach umysłu, gdzieś w oddali. Nie jedną obecność, lecz kilka… naście? Nie, raczej kilkadziesiąt.
Republikanie wiedzieli, że się pakują w pułapkę. Przybyli w towarzystwie większej ilości kolegów. Po chwili byłam tego pewna; paru klonów wysyłało w Moc delikatne, acz charakterystyczne sygnały. Nie wiedzieli tylko o jednym — o mnie. Jedi jeszcze nie nadchodził, lecz był tuż-tuż. Co zrobić? Nieodkryta, miałam szansę umknąć, co było lepszym losem niż bycie schwytaną przez rozwścieczone ogłuszeniem Jedi klony… Co zrobić? Rycerz Jedi szedł środkiem ulicy z zapalonym, buczącym cicho mieczem świetlnym.
Wycelowałam Sil-50 w Voolvifa Monna i pogłaskałam palcem spust. Co zrobić?
Stało się coś dziwnego. Żołnierze Republiki zatrzymali się. Ich pancerze zatrzeszczały w tym wyjątkowo niezgranym ruchu, jak gdyby niespodziewanie otrzymali zupełnie nowy rozkaz. Monn również się zdziwił. Wyczułam nagły skok napięcia — nieoczekiwany, jednoczesny impuls dochodzący jakby zewsząd.
Odezwały się kliknięcia odbezpieczanych broni, szurnięcia ocierającej się o siebie plastali i w tym wszystkim jeden jedyny wątły ostrzegawczy okrzyk, gdzieś w głębi struktury Mocy. Huragan blasterowego ognia wstrząsnął cuchnącym powietrzem. Moc zniknęła niczym wciągnięta w czarną dziurę, po czym — odwrotnie niż w rzeczywistości — eksplodowała supernową.
Voolvif Monn zniknął.
Nie wiem jak długo wrzeszczałam, leżąc w embrionalnej pozycji na brudnej, twardej podłodze. Kurczowo trzymałam dłonie na uszach, ale to nie robiło żadnej różnicy. Ból powtarzającego się w kółko odgłosu karabinów wysysających życie z rycerza Jedi był niezmierzony. Czemu klony obróciły się przeciwko Monnowi — nie miałam najbledszego pojęcia, ale to we mnie uderzył ten straszliwy moment między zrozumieniem, że zostało się zdradzonym, a śmiercią.
Prosto we mnie.
Gdybym była człowiekiem, odcięłabym się od Mocy. Ale nim nie jestem. Jestem niewidomą Miraluką, która chłonie świat wszystkimi zmysłami poza wzrokiem. I z tego powodu będę przeżywała ten moment dzień w dzień, godzina w godzinę, aż do swojej własnej śmierci.
Gdybym wiedziała, nacisnęłabym na spust. Gdybym tylko wiedziała.
**********
Tak kończy się twoje stare życie. Tak kończy się trwająca od dwudziestu pięciu tysięcy lat historia Zakonu Jedi. Zemsta Sithów dokonała się. Mroczny Lord zwyciężył. Sam jeden pokonał dziesięć tysięcy takich jak ty. Czy to nie pokazuje najwspanialej, jak nisko upadliście? Ach tak, prawda, cztery tysiące lat temu również doszło do czystki Jedi, a podnieśliście się z niej w ciągu, ilu, trzech lat? Imponujące.
Ale ty wiesz, że tym razem tak się nie stanie. Republiką — o, przepraszam — Imperium rządzi ten, którego poprzednicy pragnęli unicestwić tak ciebie, jak i samą Republikę. Cóż za ironia, że najpotężniejsze państwo w galaktyce nie oddało ani jednego strzału w obronie wszystkich tych szumnych, górnolotnych wartości, które strzegło przez tysiąc pokoleń.
Ani jednego strzału w obronie was — za to dziesięć tysięcy przeciw wam. Zdrada boli, prawda?
Od dziś twoje imię, twoja rasa i twoja płeć nie odrywają żadnej roli. Od dziś jesteś jedynie zwierzyną łowną. Jednym z ostatnich Jedi, których liczba z roku na rok będzie maleć, aż wreszcie… Nie, bez obawy, nie staną się wspomnieniem. Jedi nie znikną.
Jedi nie mają prawa zniknąć. Sithowie także nie mają prawa zniknąć. Jedni i drudzy będą istnieć tak długo, jak będzie istnieć galaktyka i Moc, pogrążeni w odwiecznym konflikcie, który — jak dziś — przechyla się raz na jedną szalę, raz na drugą. Dziś silniejsi okazali się Sithowie. Jutro? Czas pokaże.
Tymczasem jednak ty jesteś tu, w tych mrocznych czasach i już niedługo, jeśli zdołasz się wymknąć Czystce Jedi, po raz pierwszy poznasz, co oznacza życie wyłącznie na własny rachunek. Jest to życie pełne emocji, którymi tak gardziłeś, pełne uczuć, nienawiści i jednocześnie miłości. Poznasz całkiem nowy świat, dotąd tak szczelnie przed tobą zamknięty. Poznasz, czemu Sithowie odnieśli zwycięstwo. Być może nawet kiedyś doczekasz chwili, gdy ich Imperium legnie w gruzach. Być może.
Dziś należy jednak do Rozkazu Sześćdziesiąt Sześć.
Ten dzień będzie trwał bardzo, bardzo długo.
Klony otwierają ogień, a Jedi umierają.
W całej galaktyce, jednocześnie wszędzie.
Jedi umierają.