„Battlefront: Kompania Zmierzch”

Nim na ekrany kin wszedł film, który podbił serca krytyków i widzów (fanów odrobinkę mniej), a większość rekordów kasowych pobił, oczy gwiezdnowojennego światka – przynajmniej tego grającego – zwrócone były na grę Star Wars Battlefront. Produkcja ta, jak wiecie chociażby z naszych recenzji, została przyjęta raczej ciepło, ale bez nadmiernego entuzjazmu. Ja zaliczam się do tej grupy graczy, którzy w Battlefronta wciąż pogrywają i bardzo sobie go cenią. A jak przedstawia się sytuacja z książką, która jest firmowana logo tej gry i opowiada o tytułowej Kompanii Zmierzch? Dotychczasowa historia gwiezdnowojennych powieści opartych na grach lub elementach gier ogranicza się do adaptacji The Force Unleashed, świetnych Komandosów Republiki i słabiutkich Ruin Dantooine, toteż nie ma tu żadnych prawidłowości. Tym ciężej jest przystawić jakąkolwiek miarę do Battlefronta: Kompani Zmierzch, że jest to pierwsza książka ukazująca życie szeregowych żołnierzy odległej galaktyki, nie jakichś elitarnych pilotów, czy komandosów, a zwykłych szaraków z blasterami. Tak więc już na starcie dostaje plusa za oryginalność.

Książka rozpoczyna się stosunkowo wolno. Na pięćdziesiątej stronie miałem spory mętlik w głowie. Wszędzie chaos. Nawał postaci, nie do końca jasne powiązania między nimi, nietypowy sposób opowiadania o Rebelii… Przyznam, że przywiodło mi to na myśl klasykę, Czarną Kompanię Glena Cooka, której pierwszy tom tak mnie wynudził i zniechęcił, że już nigdy potem nie miałem ochoty sięgnąć po cokolwiek pisanego w tym stylu. To powiedziawszy, powoli Kompania Zmierzch mnie do siebie przekonała. Po wyklarowaniu się sytuacji, zacząłem z wielką uwagą śledzić losy głównego bohatera, sierżanta Namira, i tytułowej jednostki Sojuszu Rebeliantów. Fabuła książki jest dobrze wyważona pomiędzy czynnik ludzki i czysto militarny, i skupia się wokół dwóch kluczowych kwestii – jaki jest cel kompani w wojnie z Imperium, i dlaczego żołnierze Zmierzchu w ogóle walczą. Wbrew pozorom, nie ma na to klarownych odpowiedzi. Kompania często nie ma jasno wytyczonej drogi, natomiast wielu jej członków to skrajne przeciwieństwa idealistów. Skąd więc chęć do stawiania oporu władzy Imperatora? Spodobało mi się, że autor nie poszedł po łebkach i przez całą długość powieści zadaje tego typu interesujące pytania.

Battlefront: Kompania Zmierzch jest drugą po Utraconych gwiazdach książką z aktualnego kanonu, w której wszystkie postacie są zupełnie nowe. Poza krótkim pojawieniem się Dartha Vadera i Niena Nunba, praktycznie nie uświadczymy tu nikogo, z kim dotychczas mieliśmy jakąkolwiek styczność. Jeśli do tego dodamy to, co wspomniałem we wstępie, zostajemy owiani przyjemnym powiewem świeżości. Nie ma tu wielkich bohaterów, jedynie zagubione, często skonfliktowane osoby, kombinatorzy i oportuniści, a jeśli ktoś kieruje się ideałami, to jest raczej wyjątkiem, niż regułą – dotyczy to nie tylko rebeliantów, ale też Imperialnych, których poznajemy trochę na marginesach głównego wątku fabularnego. Wszystkie postacie są z krwi i kości. Co więcej, wielokrotnie widzimy, jak ta krew zostaje przelana. Abstrahując od wielkich masakr i używania superbroni, to jedna z najbardziej krwawych książek Star Wars; kilka, jeśli nie kilkanaście nazwanych i wypowiadających jakieś dialogi postaci po stronie Zmierzchu ginie. Bohaterowie są naprawdę dobrze wykreowani, z gubernator Chalis i Namirem na czele.

Chwalę krwawość, chwalę sposób przedstawienia członków Kompani Zmierzch, tak więc wypada mi ogólnie pochwalić realizm książki. Star Wars to uniwersum, które niekiedy klasyfikuje się jako space fantasy – tutaj, poza wspomnianym gościnnym występem Mrocznego Lorda – nie ma Mocy, mieczy świetlnych, mistyki, czy nawet typowego, rebelianckiego sentymentalizmu. To military sci-fi. Tu ludzie tudzież istoty innych ras walczą w błocie, giną w nim, często zupełnie anonimowo i zwykle niewiele z tego wynika. To nie jest chwalebna walka o wolność, Rebelia z plakatów propagandowych, widziana oczami Lei, Hana i Luke’a. Jeszcze nie spotkałem się z tak dosadnym i obrazowym ukazaniem wojny w, nomen omen, Gwiezdnych wojnach. Parę razy zmagania „maluczkich” były wątkami pobocznymi w Star Wars, jak w Próbie Jedi, ale żeby od początku do końca śledzić losy zwykłych „trepów”? Tego do tej pory nie było. Jestem pod wrażeniem.

Przy wszystkich swoich zaletach, Kompania Zmierzch nie jest idealna. Momentami książka wpada na mielizny, może się nie podobać za ciężki, czasami niegwiezdnowojenny klimat, niełatwo jest polubić postacie, a wątek szturmowca-kobiety czy prałata Verge’a wydają się nieco niepotrzebne. Ale, sami widzicie, jakich słów użyłem: momentami, może, wydaje się – wszystko to subiektywne uczucia, które u jednych mogą być słabsze (to byłbym ja) lub silniejsze. Podobnie jak sama gra Battlefront, wywołująca skrajne opinie w zależności od tego, co kto oczekiwał. Moim zdaniem całościowo Battlefront: Kompania Zmierzch to powieść bardzo dobra, napisana może bez fajerwerków, ale przy tym nietypowa i oryginalna, ukazująca w Star Wars coś nowego. Warto ją przeczytać? Jak najbardziej!


Autor: Alexander Freed
Okładka: Aaron McBride
Wydawnictwo: Uroboros
Data premiery: 16 grudnia 2015
Objętość: 525
Czas akcji: od 6 BBY do 3 ABY

Ocena: 8,5/10

Dziękujemy wydawnictwu Uroboros za udostępnienie egzemplarza książki na potrzeby naszej recenzji.