Był taki czas, gdy słowo konwent miało w moim słowniczku zabarwienie dość neutralne. Ot, impreza dla fanów, seria prelekcji, konkursów i, cytując słynnego Andrzeja Sapkowskiego, „licznych ewenementów i wydarzeń, które niechaj pozostaną w mroku”. Wiedziałem, choćby z relacji takich jak ta, którą właśnie czytacie, czym się to je, co się tam dzieje, i jaka mniej więcej atmosfera tam panuje. Sęk w tym, że żadne słowa nie są w stanie do końca oddać, na czym polega fenomen konwentu, szczególnie osobie, która unika imprez masowych i źle się na nich czuje. To trzeba przeżyć ja mogę jedynie opowiedzieć o swoich doświadczeniach i przeżyciach, i mieć nadzieję, że ktoś niezdecydowany na wyjazd na swój pierwszy konwent, teraz się wreszcie zdecyduje. Do tej pory relacjonowałem konwenty stricte gwiezdnowojenne, teraz natomiast padło na wydarzenie ogólnofantastyczne, lubelski Falkon 2011 (10-13 listopada).
Rodzime siły, odpowiednio, 501st Legion i Rebel Legion.
O tym, że pojadę na Falkon, wiedziałem już z pół roku wcześniej. Niewielki dystans od mojego miasta, gwarancja pojawienia się bogatego bloku Star Wars, kilku znajomych, którzy wcześnie zadeklarowali swój przyjazd nie potrzebowałem wiele czasu do namysłu. Ale nawet, gdyby się wahał, do Falkonu zapewne przekonałaby mnie perfekcyjne przeprowadzona kampania promocyjna, oparta na zamyśle fanów fantastyki odgrywających role mitologicznych bóstw i bogów, „podejmujących wyzwanie” przyjazdu na Falkon, co później rozciągnęło się także na różne organizacje, czy znanych pisarzy literatury fantastycznej. Pomysł prosty, a jakże chwytliwy i skuteczny. W końcu to wstyd nie podjąć wyzwania, prawda? W podobnym, „boskim” klimacie utrzymano oczywiście cały konwent, przy czym, siłą rzeczy, było to najmniej widoczne w tej części imprezy, która najbardziej interesowała mnie, i którą najbardziej mogliby się zainteresować czytelnicy Star Wars Extreme, bloku poświęconym Star Wars.
Prelekcja Alkerna i Khali z Ilum.pl o mieczach świetlnych.
Nauczyłem się swego czasu, że każdy konwent, który posiada w planie gwiezdnowojenny blok tematyczny, jest z zasady wart odwiedzenia. Powód ku temu jest prosty na sto procent zjadą się nań inni fani uniwersum Lucasa. W związku z tym na Falkonie miłośników Gwiezdnej Sagi i Expanded Universe nie brakowało. Najbardziej kolorową grupę stanowili, jak zwykle, członkowie Eagle Base i Polish Garrison w swych efektownych i dopracowanych kostiumach, którzy nie mogli się opędzić od domorosłych fotografów. Inną częścią byli fani znani z internetu z naszego Star Wars Extreme, ale też Bastionu, Brotherhood of the Sith i przeróżnych, lokalnych fanklubów. Wystarczyło wejść w ich krąg a nowi fani są niemal zawsze witani z otwartymi ramionami by już przez całą resztę konwentu nie zaznać nudy. Na tym zresztą w głównej mierze polegają konwenty, na poznawaniu nowych ludzi, na przebywaniu z nimi, wspólnej zabawie, komentowaniu prelekcji, tzw. rozmowach korytarzowych (w tym miejscu kieruję szczególne pozdrowienia i podziękowania dla Jade Elenne), wypadach po szeroko pojęte zapasy i grach w planszówki, karcianki czy bitewniaki. Bez towarzystwa, konwent nie istnieje. Na Falkonie pod tym względem było idealnie.
Rytualne wieszanie Jar-Jara i nietypowe metody rekrutacyjne Sithów, czyli Brotherhood of the Sith na Falkonie.
Nic jednak po towarzystwie, jeśli nie będzie żadnego magnesu, który je ściągnie do siebie i będzie jego, nazwijmy to tak, kręgosłupem. Tę rolę spełniają prelekcje i, rzadziej, konkursy, a ja nie przypominam sobie konwentu czy zlotu, gdzie sale prelekcyjne Star Wars byłyby tak oblegane, jak w Lublinie. Pewnie to „wina” dużej frekwencji samego Falkonu mówi się o 2,5 tysiącach gości tym niemniej miło było zobaczyć tylu chętnych do słuchania, dyskusji i współzawodnictwa. We wszystkich trzech kategoriach prym zdecydowanie wiodły atrakcje naszego rodzimego Bractwa Sithów (o których szerzej opowiedziała Cathia). Ich prelekcje były szalenie interesujące, zabawne i jeśli gdzieś pojawiały się zgrzyty, prowadzący nadrabiali to swoim ogromnym entuzjazmem i energią. Podobnie miała się sprawa z emocjonującymi konkursami, wszystkimi, nie tylko prowadzonymi przez BotS. Większość nie-Sithowych prelekcji poprowadzili członkowie wspomnianych już Legionów i dla kogoś, kto już zna obie organizacje, te punkty programu (głównie prezentacje i wyjaśnianie, jak to jest być Legionistą) raczej nie powodowały przyspieszonego bicia serca. U mnie taką reakcję wywołała głównie prelekcja „Hipokryzja Jedi”, choć z innego powodu. Jakiego? Była to pierwsza prelekcja, jaką kiedykolwiek wygłosiłem. Na ile spodobała się falkonowiczom, nie mnie oceniać; ja ze swojej perspektywy mogę jedynie powiedzieć, że było to ciekawe przeżycie, którego raczej długo nie zapomnę i przeżycie, które kiedyś pewnie powtórzę.
Czego to nie można było kupić na Falkonie 2011…
Jakoś dziwnie się złożyło, że do tej pory nigdy nie miałem przyjemności odwiedzić żadnego konwentowego gamesroomu w roli zwykłego gracza. Zawsze lubiłem planszówki i bitewniaki, zawsze też miałem problem ze znalezieniem innych równie zapalonych do gry osób, jak ja mimo to, dopiero na Falkonie dałem się grom porwać na całego. I lepszego miejsca nie mogłem wybrać na swoją „reaktywację”; co jak co, ale falkonowy gamesroom był doskonale zaopatrzony i dysponował dwiema rozległymi salami, na oko dla 100-150 graczy jednocześnie. Bez przerwy, nawet w czasie głębokiej nocy (sprawdzone na własnym przykładzie!), ktoś w coś tu grał. Hitem fanów Star Wars okazała się zręcznościówka (?) Jungle Speed, jakże trafnie przemianowana przez tychże fanów na „Jango Speed”, natomiast dla mnie absolutnym pogromcą wolnego czasu okazała się planszówka Battlestar Galactica, oparta na znakomitym serialu o tej samej nazwie. Gra okazała się godna serialu w stu procentach, o czym zaświadczy chyba każdy, kto się z nią zetknął i jednocześnie uwielbia uniwersum Battlestara. Ja miałem dodatkową frajdę z zabawy, jako że dwukrotnie wylosowałem kartę Cylona i działałem przeciwko wszystkim pozostałym zawodnikom dość powiedzieć, że moment, gdy za drugim razem niespodziewanie ujawniłem swoje „cyloństwo”, był wprost epicki, a jeden z graczy (pozdrawiam, Vua!) po Falkonie ukuł nową regułę dla gry: „nie ufaj Radenie”.
Ryba, Kasa, Pepcok, Vua, Nadiru i Jade (ukryta za drugą stroną obiektywu), czyli epicka partyjka planszówki Battlestar Galactica.
Zwykle nie należę do osób, którym przeszkadzają niedogodności organizacyjne konwentów – można powiedzieć, że jestem pod tym względem mocno tolerancyjny. Nawet fatalne położenie sali Star Wars na Dniach Fantastyki 2011 czy przeprowadzanie konkursu na kilkadziesiąt osób w skrzydle niezwykle gwarnego budynku, jak się to stało na StarForce 2011, nie powodują niczego ponad okazyjne wzruszenie ramionami. Ale na tegorocznym Falkonie nie mogłem narzekać nawet na takie drobnostki. Organizacyjnie konwent stał na najwyższym poziomie; nie pojawiły się żadne prelekcyjne roszady, sala Star Wars była odpowiednio duża i dobrze położona, stoiska nie zawadzały zwykłym przechodniom, gamesroom, jako się rzekło, powalał na kolana, dodatkowo gwiezdnowojenne organizacje dostały własne sale noclegowo-przygotowawcze, z czego sam skorzystałem, będąc w gościnie 501 i Rebel Legionu. Łatwo było się połapać, gdzie co się znajdowało, informator był czytelny, no i przede wszystkim, jako uczestnik i częsty „podiumowiec” konkursów (za co chciałbym gorąco podziękować Mephisto), byłem przeszczęśliwy z powodu zastosowania waluty konwentowej i możliwości jej wymiany na własnoręcznie wybrane nagrody.
„Ekologiczny” TIE Fighter i fani Star Wars.
W moich oczach sukces konwentu mierzy się trzema sposobami. Jeśli na konwencie jest co najmniej kilkunastu dobrych znajomych i współfanów Star Wars, wtedy nawet te nudniejsze prelekcje mogą być miłym wspomnieniem, a czas, w którym w programie nie ma zupełnie nic ciekawego (co musi się czasem zdarzyć), to właśnie oni zapełniają rozmowami albo wypadami sklepików konwentowych. Bez nich nie ma też mowy o zabawie w czasie długich, konwentowych nocy, które mogą się ciągnąć do 2-giej w nocy, ale równie dobrze skończyć dopiero rano. Wtedy jestem szczęśliwy. Jeśli do tego wszystkiego dochodzi dobra organizacja imprezy, na przykład łatwa nawigacja, dużo interesujących sklepów, wartościowa waluta konwentowa, już nie wspominając o możliwości zjedzenia czegoś na terenie budynku, wówczas jestem w siódmym niebie. A ponieważ wszystko to znalazło się w Falkonie 2011, nie pozostaje mi wiele, jak stwierdzić, że był to najlepszy ogólnofantastyczny konwent, na jaki miałem okazję dotąd zajrzeć i wzór dla wszystkich innych tego typu imprez.
Zdjęcia dzięki uprzejmości Aleksandry „Jade Elenne” Wierzchowskiej.