10 miesięcy po zniszczeniu pierwszej Gwiazdy Śmierci
Prolog
**********
Dwie grube wiązki plazmy zaskwierczały na tylnych osłonach statku. Pilotka zaklęła. Mogła uniknąć trafienia, ale w kluczowym momencie ręce ześlizgnęły jej się ze sterów. Głupi, kretyński błąd, jak u byle nowicjuszki za symulatorem myśliwca w Imperialnej Akademii. Machinalnie, nie patrząc na nic poza iluminatorem, sięgnęła po rękawiczki. Chciała je mocno chwycić i szybko włożyć, ale i one wyślizgnęły jej się z palców.
Co się z nią dzieje? Pilotka rzuciła wiązankę przekleństw i na chwilę nie dłuższą niż uderzenie serca spuściła wzrok. A potem spojrzała jeszcze raz. Miała krew na rękach.
Juno Eclipse miała krew na rękach. Swoją? Nie, nie została ranna, nawet ta potężna dawka adrenaliny, która buzowała w jej żyłach nie mogła aż tak ją znieczulić na ból. Ale jeśli to nie jej krew, to czyja? Melenny? Belyssy? Może Toryn? Kto dziś zginął?
Głośny wizg brzęczyka alarmu zbliżeniowego wyrwał ją z przerażającej drętwoty.
— Juno!
— Widzę, widzę, widzę!
Bez namysłu wytarła krew o ubranie i szarpnęła sterem, by wyciągnąć toporny, choć z pewnością nie powolny pięćdziesięciometrowy statek w piękną, karkołomną świecę — ku centralnej gwieździe układu planetarnego, która na moment, przynajmniej na chwilę oddechu, miała oślepić tych, którzy ją ścigali. Maszyna skrzypnęła głośno w proteście, walcząc z oporem atmosfery i mocno trzymanym przez Juno sterem, ale w ostateczności zrobiła, co do niej należało.
— Toryn? Są?
— Nie. — Toryn Farr, smutna, zielonooka kobieta wściekle rzuciła w kąt słuchawkami, które jeszcze przed chwilą zdobiły jej zwichrzone włosy. — Jesteśmy same.
Juno wpatrzyła się w czerń gwiazd nocnego nieba, ale zobaczyła w nich jedynie czerwień, plamę czerwieni ludzkiej krwi, którą się zbrukała, i którą bezceremonialnie wtarła w koszulę.
— Jesteśmy Rebeliantkami — powtórzyła grobowym głosem tak obco teraz brzmiące, tak puste, pozbawione sensu słowa, starając się wycisnąć ze statku jeszcze jeden, dramatyczny unik. — Nigdy nie jesteśmy same.
Część I, w której poznajemy bohaterki
**********
— Nie będzie pani sama na tej misji, pani kapitan Eclipse.
Pułkownik Anna Seertay nonszalancko przysiadła na wolnym od klawiszy i przycisków kawałku pierścieniowatego pulpitu kontrolnego projektora holograficznego CS-Mark 12, który zajmował centralne, honorowe miejsce w owalnej, pogrążonej w półmroku sali odpraw. Juno zawsze czuła nieprzyjemne, zimne mrowienie w tym klaustrofobicznym pomieszczeniu. To stąd codziennie posyłano na pewną śmierć dziesiątki istot inteligentnych: żołnierzy, komandosów, agentów, szpiegów i dywersantów. Była przekonana, że to tu pewnego dnia otrzyma rozkaz, który skończy się jej śmiercią.
— Domyśliłam się — prychnęła, odegnawszy co bardziej mroczne myśli. — Ale Starlight Blazers? Poważnie?
— Jak rozumiem, wolałaby pani nazwę „Blond Zabójczyni Imperialnych”? A może „Czerwone Feniksy Rebelii”? — Seertay przyszpiliła ją lodowatym wzrokiem kogoś, kto naprawdę lubił swoją pracę, wysoką rangę i równie wysoką pozycję w Wywiadzie Sojuszu, które dawały władzę nad śmiercią i życiem nierzadko tysięcy osób. — To by, zdaje się, pasowało do legendy pani kochanka. Albo byłego kochanka. Albo sklonowanego byłego kochanka. Już się pogubiłam. Poważnie.
Juno nie dała się wytrącić z równowagi. Przyzwyczaiła się do złośliwych docinków i pokątnych uwag. Mogło minąć półtora roku, odkąd „Odkupienie” rozbiło się o jedno z miast na Kamino, ale niektórzy w Sojuszu, mimo oszałamiającego sukcesu, jakim było nieoczekiwane pojmanie Dartha Vadera, wciąż obwiniali ją za utratę cennego okrętu wojennego. I nie tylko za to. W oczach wielu, niestety zbyt wielu wysokich oficerów, ona jedna stała za wszystkim, co uczynił galaktyce Galen.
Nie, nie Galen. Jego klon.
— A, o i nexu mowa. — Pułkownik wywiadu przerwała niezręczną ciszę. — Oto pani drużyna, Eclipse.
Pilotka odwróciła się, zlustrowała wchodzące do pomieszczenia istoty i zdusiła w piersi pełne rozgoryczenia westchnienie.
Co za zbieranina!
**********
Kiedy dostała ten przydział, w pierwszym odruchu chciała zabić Annę Seertay. To nie była wina pani pułkownik, oczywiście, nie ona entuzjastycznie poleciła i zmusiła ją do przyjęcia tego „czasowego oddelegowania”. To ten przeklęty Medal Zasługi, który chciała wyrzucić dawno temu do kosza. On, i ciągnący się za nim smród zabójstwa, jakie popełniła na swoim pierwszym — i jak się teraz okazuje, wcale nie ostatnim — „czasowym oddelegowaniu”.
Aurin Leith nie potrafiła się uśmiechnąć do pełnej życia, rozpromienionej Melenny. Drobna, wciąż piękna jak wtedy i zapewne tak samo bezlitosna na polu walki, z serdecznym śmiechem poufale przyciągnęła do siebie lekarkę, jakby obie znały się od co najmniej kilku długich lat. Mimo, że tak nie było, a dziewczyna, nie ze swojej winy oczywiście, była katalizatorem nieprzyjemnych wspomnień, Aurin i tak odwzajemniła uścisk.
— Wybacz, ale… nie za bardzo cieszę się na twój widok, Melenna. Selnesh, pamiętasz?
Dziewczyna beztrosko wzruszyła ramionami. Ale Aurin dostrzegła ten charakterystyczny cień w jej roziskrzonych oczach — tak, doskonale pamiętała roztrzęsioną doktor Leith, która z zimną krwią zamordowała szturmowca Imperium pistoletem blasterowym, który sama jej wręczyła. Zamordowała. Ona, lekarz, która swego czasu przysięgła na swój honor, by „nigdy nie szkodzić”.
— Rozchmurz się, pani doktor! Tym razem nie będzie zabijania. — Melenna mrugnęła okiem i dodała. — Zbyt dużo.
— Nie pomagasz.
— Ale i nie szkodzę. — Młodsza Rebeliantka nieco spoważniała. — Wiesz, jest takie powiedzonko z czasu Wojen Klonów: jeśli nie lubisz żartów, nie powinieneś się zgłaszać do wojska.
— Ja się nie zgłosiłam.
— Widzisz! — Na ustach Melenny ponownie wykwitł wspaniały uśmiech. — Jednak umiesz żartować!
— To nie był żart.
Zrezygnowany ton Aurin ściągnął brwi u pięknego czoła dziewczyny, ale nie zdołał wyżłobić więcej niż jednej bruzdy; podeszła do nich wysoka, o głowę wyższa od Melenny kobieta o alabastrowo białych policzkach ozdobionych dwoma pogodnymi rumieńcami. Wyciągnęła żylastą, silną dłoń.
— Chyba jeszcze się nie poznałyśmy — zagaiła. — Sierżant Belyssa Romey, do usług. Panie?
— Jeszcze nie tak stare, by nazywać je paniami, pani sierżant — wypaliła bez namysłu Melenna. Belyssa wybuchnęła śmiechem, a Aurin tylko przewróciła oczami.
**********
„Starlight Blazer” miał w sobie wszystko, co powinien mieć szanujący się luksusowy gwiezdny jacht: mięciutkie, wyściełane hapańskimi jedwabiami łóżka, wart pół X-winga automat kuchenny, komorę relaksu w zerowej grawitacji, pełną wymyślnych udogodnień łazienkę, spory holoteatr, a nawet audiowizualną bibliotekę. Brakowało jedynie piękna. Bo, wbrew pozorom, luksusowy gwiezdny jacht wcale nie musiał być piękny.
Deena Shan tego nie pojmowała. Być może nie była dość bystra, być może dało o osobie znać słabiutkie wykształcenie, które obrała na rodzinnej, zapyziałej planetce, ale coś tu nie grało. Luksus — czy to nie przypadkiem synonim piękna? Gdzie w tym logika, jeśli to, co jest luksusowe, nie jest przy okazji piękne?
— Współczuję kapitan Eclipse. Niańczenie paru Rebeliantek. Taka degradacja. Poniżej jej honoru.
Lilla Dade cmoknęła z dezaprobatą, wskazując czubkiem niemożliwie długiego paznokcia na uwijającą się jak w ukropie kobietę, która manipulowała hydrokluczem przy jednym z silników jachtu typu Starwind, „Starlight Blazera”. Dziwnie zabrzmiały te słowa, ubrane w krótkie, po wojskowemu dosadne zdania, w ustach przypominającej z wyglądu rozwydrzoną nastolatkę, ale w rzeczywistości śmiertelnie groźnej komandoski z oddziału specjalnego, którego nazwa wypadła już Deenie z głowy.
— Czemu tak mówisz?
— To ty nie wiesz? Kiedyś dowodziła całą fregatą Nebulon-B i miała zabójczo przystojnego chłopaka-Jedi. Kto o czymś takim nie marzy?
— Ja — powiedziała bez śladu ironii Deena i udała, że nie dostrzega wlepionego w nią zdziwionego spojrzenia Lilly. — Bycie bohaterem albo przyjacielem bohatera to zdecydowanie zbyt przeceniona rozrywka.
Zanim komandoska zdążyła zadać jedno z klasycznych pytań w rodzaju „A skąd ty miałabyś to wiedzieć?”, które zawsze zmuszały Deenę do dzielenia się głupimi historyjkami o Luke’u, Hanie i Leii, czy zniszczeniu stacji Bannistar, Shan wzięła ją pod rękę i zaprowadziła pod rampę „Starlight Blazera”.
**********
Naprawdę nie miała nic przeciw chwalebnemu powrotowi na Silurię III. Ależ oczywiście, że cieszyła ją myśl, że będzie się użerać z kolejnym imperialnym gubernatorem tej planety. Nie, skądże znowu, naturalnie, że nie wsadzi mu do gardła detonatora termicznego i nie każe błagać jej na kolanach o wybaczenie. No pewnie, że potraktuje go zgodnie z najświętszymi regułami Sojuszu na Rzecz Odrodzenia Republiki, zgodnie z konwencjami praw istot inteligentnych, i jeszcze odstąpi mu swoją luksusową kajutę na pokładzie statku.
Czy oni mieli choćby cień podejrzenia, że w głębi duszy uważa ich za kompletnych kretynów?
Być może pani pułkownik Wywiadu, albo ktoś, kto stał wyżej od niej, autentycznie wierzyła, że pod kamienną maską, jaką Kaiya Adrimetrum przyoblekała swoją twarz, nie tli się żadna iskierka życia, nie ma pod nią żadnych emocji, ambicji, ani uczuć. Być może. Nie wiedziała.
Siedziała na końcu długiego, eleganckiego stołu obmyślonego na co najmniej tuzin osób, a goszczącego obecnie tylko trzy: ją samą, żywiołową, czarnoskórą dziewczynę z misternie zaplecionymi włosami i potężnie zbudowaną kobietę, która mogła przyprawić o kompleksy nawet niektórych znanych z muskulatury komandosów Rebelii. Ingri i Dansra Beezer rozmawiały.
— Dlaczego założenie jest takie, że musimy udawać głupiutkie jak ogon Hutta kretynki?
— Dlatego, że tego się po nas oczekuje. Wyobrażasz sobie, by tą grą zawodowo parały się wybitne intelektualistki, dziewczyny po poważnych studiach, kobiety z arystokratycznymi korzeniami? — Dansra roześmiała się na widok miny, jaką zrobiła do niej koleżanka. — No dobrze, dobrze, ty sobie to wyobrażasz. Ale oni, Imperialni, ich wyobraźnia tego nie obejmie. Dlatego zagramy role takie, w jakich oni życzą sobie nas zobaczyć. Będziemy głupie, będziemy dziecinne i będziemy dzięki temu piekielnie skuteczne. Prawda, pani sierżant?
Kaiya skinęła głową, ale nie podjęła tematu, zabsorbowana własnymi myślami. Lekko zgarbiona, mechanicznymi ruchami ściereczki czyściła metalowe elementy rozłożonej na części broni.
Ingri nagle głośno pstryknęła palcem.
— Przypomniałam sobie, skąd znam Silurię! — oświadczyła triumfalnie. — Jak jeszcze kryliśmy się na Yavinie, ktoś mi opowiedział historię o pewnej Rebeliantce z Silurii III, której Imperialcy zamordowali dwoje dzieci. Kobieta zagryzła zęby, wzięła sprawy w swoje ręce i samodzielnie, sama jedna, zorganizowała całą komórkę Rebelii i na końcu sprzątnęła imperialnego gubernatora planety razem z jego domkiem. Sama jedna! Trzeba mieć jaja, co?
Sierżant Andrimetrum przerwała czyszczenie broni i wyprostowała się.
— Nie zamordowali jej dzieci, ale męża — sprostowała oschle. — I nie była sama. Rebelianci nigdy nie są sami.
Obdarzyła dziewczyny twardym, nieustępliwym spojrzeniem. Dansra potulnie spuściła wzrok, jednak w błękitnych oczach odrobinkę odważniejszej Ingri błysnęło zrozumienie.
— Nigdy nie jesteśmy sami — powtórzyła. Wiedziała, o czym mówiła. To ona była bohaterką opowieści o kobiecie z Silurii III.
Część II, w której bohaterki nawiązują dialog
**********
— Żyj, żyj, żyj, shabla di’kut, żyj!
Aurin Leith zwykle nie przeklinała. Nawet ciężko wkurzona, zachowywała takt i spokój. Tego wymagał od niej zawód poważnej lekarki, takiej, od której oczekuje się wyczucia, empatii i spokoju. Oczywiście znała przekleństwa, całe mnóstwo przekleństw, głównie huttyjskich i mandaloriańskich. Miała różnych pacjentów. Naprawdę różnych. Ale były pewne granice wytrzymałości psychicznej. Wyznaczały ją między innymi pościgi śmigaczami i kanonady blasterowych błyskawic przelatujących nad głową.
Kobieta zamachała rozpaczliwie rękami, ale i tak wyrżnęła barkiem o fotel kierowcy śmigacza, ścięta z siedzenia potęgą siły odśrodkowej. Antygrawitacyjny pojazd zakończył wiraż wykrzesaniem fontanny iskier na ścianie jednego z budynków, ryknął silnikiem i ledwo się zmieścił w wąskim gardle uliczki w żadnym wypadku nieprzeznaczonej do ruchu repulsorowego.
— Aurin! — Siedząca za sterem Juno wykręciła szyję, by choć na momencik rzucić okiem na tylne siedzenie. — Co z nią?!
— Daj mi pracować, to może przeżyje! — fuknęła, daremnie próbując odzyskać równowagę.
— Powiedz to tym smutnym panom za nami! — Pilotka szarpnęła sterem, co posłało lekarkę z powrotem na podłogę. — Moje kapitańskie przywileje w Imperium wygasły, więc, wybacz, ale mnie już raczej nie posłuchają!
Lekarka słuchała jej sarkastycznego wywodu tylko jednym uchem. Jeszcze raz przyłożyła dłonie do zakrwawionych strzępków eleganckiej sukienki, które przykrywały nieruchomą pierś Melenny. Przycisnęła mocno raz, drugi, trzeci, czwarty i piąty. Choć w tych warunkach graniczyło to z cudem, Aurin przeczołgała się szybko po kołyszącej się podłodze śmigacza i przytknęła usta do ubarwionych fioletową szminką warg rannej dziewczyny leżącej na tylnej kanapie pojazdu. Wepchnęła przez nie życiodajne powietrze, ale bez skutku.
— Lilla, gdzie ten shabla medpak?!
Aurin zgubiła swoją ozdobną torebkę z ukrytym w środku medpakiem gdzieś między szaleńczym biegiem do śmigacza, a dźwiganiem zagłodzonych na śmierć, odbitych przed paroma minutami skazańców. Lilla, niebezpiecznie wychylona z przedniego siedzenia, oddała kilka salw z blasterowej rusznicy mniej więcej w kierunku ścigających ich maszyn. Zaklęła — pewnie spudłowała — odgarnęła wściekle wirujące wokół niej pasemka włosów, które wyrwały się spod pięknej, złotej spinki, usiadła na fotelu i uderzeniem kolby otworzyła schowek. Po chwili o tylną kanapę uderzyło czerwone pudełko z drogocenną zawartością.
Aurin strząsnęła z brwi grube krople potu i przy kolejnym dzikim zakręcie złapała się za fotel kierowcy. Rozdygotanymi rękoma wydobyła z medpaku strzykawkę ze zgniłozielonym płynem. Jednym, wyćwiczonym ruchem wbiła cienką igłę w żyłę odsłoniętego przedramienia Melenny — i nie pozostało jej nic więcej oprócz modlenia się do Mocy o jej nagłą, zbawienną interwencję.
— Żyj, proszę, shabla, żyj!
Młoda dziewczyna nagle głęboko wciągnęła do płuc powietrze i zakasłała krwią. Potem z trudem otworzyła mętne, przekrwione oczy.
— Au… Aurin?
— To ja, to ja — odpowiedziała cicho lekarka z wymuszonym uśmiechem. — Wszystko będzie dobrze. Zobaczysz, skończy się jak wtedy, na Selnesh, wszyscy bezpiecznie wrócimy do domu. Pamiętasz? To była udana misja, wszyscy wróciliśmy. — Pogładziła jej zakrwawione włosy wyraźnie drżącą ręką. Kłamała jak podrzędny medyk polowy. Kłamała. Patrzyła całkiem bezradna, jak z ust dziewczyny dobywa się coraz więcej coraz jaśniejszej krwi. Nie udało się. — Wszystkim nam się uda. Zobaczysz. Wszystko będzie dobrze.
Śmigacz zarył bokiem o metalową ścianę jakiegoś magazynu. Tysiące iskier otoczyło białą jak czapy lodowe Korelii twarz Melenny. Ran przestała krwawić. Serce przestało bić.
**********
— Niech nas Moc zbawi! — krzyknęła z teatralnym obrzydzeniem Deena Shan. — Co za karkolone zadupie!
Było ich dziesięć. Zeszły z rampy „Starlight Blazera” zwartą grupą, głośno i wulgarnie rozmawiając, robiąc wokół siebie straszliwy harmider i błyskając fleszami horrendalnie drogich holoaparatów. Były ubrane w przeraźliwie jasne, kuse sukienki ozdobione krzykliwym emblematem charakterystycznej piłki repulsorowej wkraczającej w nadprzestrzeń. Cóż, pasowało to do ich nazwy: Starlight Blazers.
W ostrych promieniach słońca układu Siluria stroje dziewczyn kłuły w oczy i zapadały w pamięć. Skrzywione oblicza dziesiątek istot, które przypadkiem lub z wyboru znalazły się na platformie dokującej w tym konkretnym momencie, ich zmrużone powieki, poruszane klątwami usta i odwracające się ciała były znakiem, że nie tego się spodziewali po dziesięciu pięknych sportsmenkach.
Rozczarowanie sprawiło, że żaden z widzów nie zauważył dwóch smukłych kształtów wymykających się awaryjnym włazem gwiezdnego jachtu pod osłoną gęstych kłębów pary osnuwających dysze manewrowe.
Naprzeciw dziewczyn wyszedł obficie pocący się przedstawiciel Silurii III, młody, patykowaty mężczyzna z lekkim wąsikiem, który Ingri oceniła — na tyle donośnie, by wszyscy na platformie mogli to usłyszeć — „jedyny ślad męskości u tego zmizerniałego facecika”.
— Mam, eee, przyjemność powitać was na…
Jedna po drugiej, dziewczyny zaczęły go omijać, nie szczędząc jego chuderlawym barkom bolesnych szturchnięć. Najbardziej imponująca z Blazerek, Dansra, ujęła wyciągniętą powitalnie dłoń mężczyzny, podstawiła ją pod swoje usta i — nie pozostawiając biedakowi żadnych możliwości obrony — wypluła na nią gumę.
— Jakbyś mógł to wyrzucić do kosza, chłoptasiu, będę wdzięczna.
Juno Eclipse, ostatnia w grupie, klepnęła oszołomionego tubylca przyjacielsko po ramieniu i z rozbrajającym uśmiechem skomentowała:
— Wybacz, nie są w najlepszej formie.
**********
Aurin Leith oparła się ciężko o drzwi apartamentu i wypuściła z ust powietrze. Niestety, ulga wywietrzała tak szybko, jak starła z czoła pot. Była cała mokra ze zdenerwowania i z przemożnego wrażenia, że tragicznie odegrała rolę bezczelnej idiotki. Co gorsza, to był dopiero początek jej siluriańskiej drogi przez mękę. Otuchą napełniała ją jedynie myśl, że powiedzenie „złe dobrego początku” choć w części się sprawdzi.
— Mam nadzieję, że to się szybko skończy… — zaczęła mówić zmęczonym tonem.
— Szybko? Strachliwa defetystka się znalazła! Ja mam zamiar zabawić tu tak długo, aż nie wygramy tego karkolonego turnieju! — Belyssa Romey, znowu skupiona i poważna, a nie sypiąca obleśnymi żartami, zgromiła lekarkę wzrokiem. Wskazała palcem na sufit, a potem zrobiła charakterystyczny gest podcinania sobie gardła. Aurin zrozumiała swój błąd i już zupełnie pobladła. — Panie, jak tam zaopatrzenie barku?
Toryn Farr wyciągnęła jakieś groźnie wyglądające urządzenie i zaczęła nim kręcić dookoła siebie.
— Koreliańska brandy, nerilońska whisky, Rezerwa Donnera, mamy nawet kropelkę jakiegoś alderaańskiego wina. — Toryn podniosła kciuk i momentalnie zmienił jej się głos: — Dość, by dwa razy upić wszystkich Imperialnych i wysłać ich w stronę najbliższej gwiazdy.
— Nie wszystkich. — Juno stanęła na dywanie i po chwili wzdrygnęła się, gdy ten zaczął delikatnie pod nią falować. — Nie wszyscy w Imperium myślą tak samo.
— Dopóki mają na czole wybite godło Imperium, wszystko mi jedno — wcięła się Lilla, siadając na stylowym fotelu, który najwyraźniej pochodził z tego samego zestawu co dywan, ponieważ natychmiast dostosował swój kształt do zgrabnej figury komandoski Rebelii. Ta uśmiechnęła się półgębkiem. — Bez obrazy, pani kapitan, ale wszystkim bym im pourywała pewne części ciała, kazała je spalić na ich oczach i wysadziła pośrodku dżungli Haruun Kal.
— Nie jesteśmy tu po to, by dyskutować o najzabawniejszych sposobach katowania Imperialców, którymi, nawiasem mówiąc, było do niedawna wielu dzisiejszych znamienitych Rebeliantów — powiedziała z nutką przygany Toryn — ale po to, by przygotować się do zadań, które przed nami stoją. Pani kapitan?
Juno, kręcąc głową z dezaprobatą przy jednym z fantazyjnych arrasów zdobiących ściany obrzydliwie luksusowego apartamentu, odchrząknęła. Większość dziewczyn albo już niepewnie usiadła na jednym ze zmiennokształtnych foteli, albo usadowiła się na nieruchomej, ale za to abstrakcyjnie wygiętej sofie. Melenna jako jedyna zdjęła buty i z szerokim uśmiechem rozkoszowała się delikatnym muskaniem jej stóp przez „żywy” dywan.
— Udało nam się dostać na planetę. Punkt dla Wywiadu. Nikt się nie zorientował, że nie jesteśmy prawdziwymi Blazerkami. Punkt dla nas. — Pilotka zaczęła wymieniać dotychczasowe sukcesy. — Nikt nie wie, że Blazerki zostały wymyślone, a ich historia, włącznie z holonagraniami sfabrykowana, byśmy w ogóle mogły marzyć o dostaniu się tutaj. Drugi punkt dla Wywiadu. Ale — w tym momencie podniosła palec — Wywiad ma niestety jeden punkt ujemny.
Juno powiodła wzrokiem po zaciekawionych twarzach pozostałych dziewczyn zanim dokończyła.
— Wywiad nie przewidział tego, że na życzenie jego imperialnej dostojności, karkolonego admirała Harrska, musimy za godzinę włożyć nasze trykoty i stawić się na oficjalnym treningu przedmeczowym.
Z dziewięciu gardeł jednocześnie dobył się zbiorowy jęk.
— Tak, dziewczyny. Musimy naprawdę zagrać w procopiłkę.
**********
Procopiłka była prostym sportem. Nie wymagała wielkiej siły fizycznej, lecz szybkich nóg i sporej dawki cwaniactwa. Polegała na wepchnięciu miękkiej antygrawitacyjnej piłki do owalnej bramki za pomocą przypominającego wielką płetwę kija zakładanego na prawe ramię zawodnika. Nazwa sportu brała się stąd, że płetwa miała zamontowaną na końcu magnetyczną procę, która łapała piłkę w swe sidła niczym pułapka na gundarki i wystrzeliwała ją w momencie, gdy zawodnik zacisnął palce na spuście. Sęk w tym, że należało umiejętnie ułożyć płetwę do strzału, a od szybkości uściśnięcia spustu zależała siła, z jaką zadziała proca.
Aurin w żaden sposób nie przechodziło przez głowę, w jaki sposób ktokolwiek na trybunach supernowoczesnej, wielofunkcyjnej hali sportowej mógł uwierzyć, że dziesięć Rebeliantek naprawdę grało zawodowo w ten sport. Kilka dziewczyn miało styczność z procopiłką, reszta przeszła tylko szybki kurs gry w procopiłkę — czy może raczej udawania, że się w nią gra. Pozbawiona choćby grama tkanki mięśniowej doktor Leith nie zdążyła zaliczyć się do żadnej z tych dwóch grup i teraz, odziana w obcisły kombinezon, wyglądała dokładnie tak, jak się czuła: wątło, głupio i dziwnie.
Spocona przez bezsensowne bieganie po boisku — co wychodziło jej w procopiłce najlepiej — zatrzymała się w pewnym momencie pod pozorem poprawienia procy. Ciężko dysząc, zerknęła na trybunę honorową. Stali na niej, otoczeni wianuszkiem szturmowców, mężczyźni w wychuchanych mundurach wszystkich rodzajów sił zbrojnych Imperium. Z hologramów zaprezentowanych drużynie przed misją Aurin poznała kontradmirała Blitzera Harrska, gubernator odróżniał się natomiast narzuconą na mundur czerwoną peleryną i widoczną nawet z tej odległości iście padalczą służalczością wobec swoich co ważniejszych gości.
Lekarka pochyliła się i zmrużyła oczy, by dojrzeć, co trzyma w rękach Harrsk, ale jedyne, co zobaczyła, to gros lśniących gwiazd nad swoją głową.
Potem odezwał się ból. Leżała na płycie boiska, nie mając kompletnie żadnego pojęcia, jak się tam znalazła i od szyi po pięty wszystko ją dokumentnie bolało.
— Aurin! — W miejscu gwiazd pojawiła się rozmazana twarz Juno. — Udaj, że masz kontuzję i idź na ławkę rezerwowych.
— Obawiam się — stęknęła — że niczego nie muszę udawać…
— Zajmie się tobą masażystka. I — mrugnęła porozumiewawczo okiem — da ci kilka cennych rad.
Aurin, jako osoba, która poza tą jedną misją na Selnesh, nie mogła się poszczycić żadnym „czasowym oddelegowaniem”, nie załapała aluzji kapitan Eclipse, dopóki nie doczłapała się do ławki, nie usiadła ciężko na plastoidzie i nie rozpoznała masażystki.
— Renci? Renci Tosh? Przecież ty nie jesteś…
— Masażystką? — Dziewczyna ze złocistymi włosami skrupulatnie schowanymi pod czapką, ubrana w workowaty uniform służb medycznych ledwo przypominała piękną Rebeliantkę, która pewnego dnia zawitała na okręt szpitalny Leith z wpół oderwanym ramieniem. — Dzisiaj jestem. Udawaj, że strasznie cię boli ta łydka. Mam dla was, dziewczyny, parę wieści z, nazwijmy to, frontu. Posłuchasz? — uśmiechnęła się krzywo.
— Posłucham. — Aurin nagle wrzasnęła z bólu. — Co ty do Hutta robisz?! To boli!
— Świetnie udajesz, tak trzymaj!
— Ja wcale nie udaję, fierfek — warknęła, ale nie na tyle głośno, by ją Renci usłyszała. —Karkolona procopiłka.
Część III, w której bohaterki walczą
**********
Cztery osmalone dziury, które ozdobiły ścianę i smużyły gorzkim dymem, świadczyły dobitnie, że nie wszystko potoczyło się zgodnie z założeniami.
Deena Shan przeczekała, aż ściskający żołądek skurcz strachu, który na moment ją sparaliżował, zelżeje, następnie przyjrzała się zdobycznemu blasterowi i odpowiedziała ogniem. U jej prawego boku Ingri wyciągnęła z przerośniętej torebki trzy, na pierwszy rzut oka niepasujące do siebie przedmioty, złączyła je do kupy i zaczęła zasypywać szturmowców krótkimi wiązkami błękitnej energii. Po lewej stronie działo się jednak to, co miało zadecydować o ich być albo nie być: Dansra Beezer przełamywała ostatnie elektroniczne bariery więzienia.
Deena znała wiele rodzajów więzień — na szczęście niewiele z nich z własnego doświadczenia — ale pierwszy raz miała do czynienia z prywatnym lochem imperialnego gubernatora wykutym dosłownie parę metrów pod podłogą jego osobistej rezydencji. Choć, jak o tym głębiej pomyślała, to może w tym wypadku nie było to tak szczególnie ekscentryczne — rezydencja sama w sobie była twierdzą, najlepiej chronionym budynkiem na planecie, lokalnym odpowiednikiem niesławnego Krańca Gwiazd. Przynajmniej tak mówiły rozsiewane wszem i wobec plotki. Plotki, jak się okazało, wyolbrzymione do skali Gwiazdy Śmierci.
Strzał szturmowca przeleciał tak blisko jej głowy, że kilka pasemek jej blond włosów wyparowało, a kilkanaście innych sczerniało z gorąca.
— Znalazłam. Znalazłam! — Za plecami dziewczyn coś szczęknęło i zgrzytnęło. — Jest!
Deena złapała Dansrę za ramię i ostrzeliwując się, bez wielkiego zastanowienia pokonała ostatnią przeszkodę. Ingri podążyła za nimi może z sekundę później, osłaniając ich ostatnią, chaotyczną serią blasterowych bełtów.
Czterech brudnych, obszarpanych więźniów nie należało do bitych w ciemię; mimo tego, czym, i jak ich traktował gubernator, stali twardo na nogach, a z ich dotąd mętnych oczu bił blask. Byli gotowi do ucieczki — nie wiedzieli tylko, jak jej dokonać. Prymitywna cela, w której trzymano więźniów, znajdowała się na samym dole cuchnących kazamat. Prowadziła do nich jedna jedyna droga, którą teraz zagradzał zwarty mur postaci w białych pancerzach. Nie było wyjścia. Żadnego.
A właściwie: do wczoraj nie było żadnego wyjścia. Renci Tosh, agentka Sojuszu od kilkunastu tygodni pracująca w pocie czoła nad wyciśnięciem Silurii III z tajemnic, tak jak wyciska się mokrą gąbkę z wody, dowiodła raz jeszcze, że niektóre plotki nie mają ani krztyny pokrycia w faktach.
— Wysadzamy, pani porucznik?
Deena spojrzała krytycznie na tylną ścianę celi. Ufała wieściom od Renci na tyle, na ile była nauczona ufać informacjom Wywiadu, i dlatego naszły ją wątpliwości. Stłumione przed chwilą odczucie strachu ponownie zaczęło jej skręcać kiszki. Przypomniała sobie wieczną niewiarę w siebie, pogrążającą ją w marazmie obawę przed kolejnymi porażkami, która w pewnym momencie przeistoczyła się w chęć odejścia z Sojuszu i poddania się. Częste przebywanie w jednym pokoju z bohaterami pokroju Luke’a Skywalkera miało w tym postanowieniu swój skromny udział, ale dopiero później dostrzegła, że wyciągnęła z przyjaźni z nimi niewłaściwe wnioski.
Owszem, Deena Shan stała się na chwilę bohaterką, kiedy zamieniła stację Bannistar w miliony ton bezużytecznego żużlu. Ale nie trzeba wcale być bohaterem, by po prostu dobrze wykonywać swoją pracę — i czuć z tego dumę.
Uśmiechnęła się i ostatecznie przegnała strach.
— Panowie, pozwolicie na bok? — Wskazała kciukiem rozsuwane pancerne grodzie, zza których ostrzeliwały się dwie pozostałe komandoski. Deena nie czekała, aż czterech zmizerniałych mężczyzn usunie się z drogi. Nie była ekspertką w wysadzaniu rzeczy w powietrze, co jednak nie znaczyło, że nie znała się troszkę na sapersko-destruktywnym fachu. Wystarczyło połączyć dwa „pożyczone” od szturmowców granaty odłamkowe, dodać odrobinę paskudnie kleistego materiału wybuchowego, który imitował paczkę gum do życia — i ładunek był gotowy.
Dziewczyna wymierzyła blaster w stronę południowej ściany i dotąd strzelała w wybrany punkt, aż gorąca plazma wyżłobiła w niej sporą wnękę. Stopiony permabeton jeszcze nie zastygł jak włożyła do wnęki ładunek, podłączyła do niego stoper, nastawiła na dziesięć sekund i krzyknęła:
— Kryć się!
**********
— Wy! Tak, wy, głupawe blondyneczki, do was mówię!
Dziesięć głów, jedna po drugiej, odwróciło się w kierunku upierdliwej krzykaczki: wysokiej, barczystej dziewczyny o czerwonej ze złości twarzy. Nie tylko jej głos był przesiąknięty gniewem, także jej szybki chód, ostre spojrzenie i zamaszyste gesty, obliczone na zwrócenie na siebie uwagi. Uwagi nie tylko zakamuflowanych Rebeliantek.
— Ani się ważcie iść w tamtą stronę!
Juno zwolniła, zlustrowała dziesięć dziewczyn sunących ku nim jak burza gradowa, zmarszczyła brwi i mruknęła do Deeny:
— To się może źle skończyć.
— Och, to się na pewno źle skończy — prychnęła tamta. — Ale musimy odgrywać naszą rolę, prawda? Rolę, jak to elegancko powiedziano, „głupawych blondyneczek”.
— Prysznice są teraz nasze! — warknęła przywódczyni, najwyraźniej kapitan drużyny, która miała w niewyróżniającym się niczym logu tylko jedną nazwę: „Uniwersytet Shey Tapani”. Deena Shan nigdy o nim nie słyszała, znała za to dość dobrze Sektor Tapani, rojący się od nadętych arystokratów, przemądrzałych naukowców i, najwyraźniej, agresywnych sportsmenek-studentek. — Wara od nich, półgłówki!
— Niezbyt uniwersytecki język. — Toryn Farr, sama po studiach wyższych, skrzywiła się z niesmakiem. — Pani kapitan, co robimy?
Juno wysunęła się przed grupę, podniosła ręce w obronnym geście, ale nie zdążyła nawet otworzyć ust.
— Chcecie być pierwsze? — Melenna uśmiechnęła się brzydko i ostentacyjnie wyłamała palce. — No to musicie przejść przez nas, wy, jajogłowe brzydactwa z cuchnącej łajnem prowincji!
Rebeliantki wymieniły się rozbawionymi spojrzeniami.
— Że jak? Że jak?! Tapani, za mną!
Gardłowy okrzyk bojowy zginął w kolektywnym wrzasku rzucających się do boju studentek. W ruch poszły pięści, stopy, kolana, łokcie, paznokcie, a i głów także nie zabrakło. Poleciały ostre przekleństwa, poleciała gorąca krew, poleciały też co celniej trafione zęby. Zakotłowało się nie gorzej, niż podczas bitwy o Yavin.
To była brudna, bardzo brudna walka.
**********
— Po co nam to było?
Lilla Dade wyszczerzyła zęby, dumnie prezentując szczerbę między dwoma z nich.
— Jak to? Trzeba się trochę rozerwać, dziewczyny! Nie wiem, jak wy, ale ja dawno nie miałam takiej zabawy.
Deena troskliwie przytrzymywała worek z lodem przy podbitym oku Dansry, Kaiya nakładała sobie trzeci nasączony bactą plaster, Ingri rozmasowywała posiniaczony bok, Aurin natomiast zszywała rozbity łuk brwiowy tej, która wszystko zaczęła — Melennie. Juno Eclipse krążyła między nimi, przyglądała się ranom, i na zmianę to prychała, to uśmiechała się kącikiem ust, to wzdychała.
— Jeśli bycie pobitą, poturbowaną i obolałą uważasz za zabawę — odparła zgryźliwie Juno — to proponuję ci, Lilla, zmienić karierę. Mamy olbrzymie szczęście, że rozdzielili nas szturmowcy Harrska, który najwyraźniej chciał się bliżej „zapoznać” z którąś z nas. — Aurin przerwała zszywanie, zerknęła zaniepokojona na Eclipse i kiedy załapała sens słów pani kapitan, zabrała się za przerwaną pracę z większym animuszem. — Raz, dlatego, że żadna z nas nie musiała skończyć w szpitalu. Dwa, dlatego, że nikt nie będzie miał nam za złe, że przez następne dwa dni nie ruszymy się z hotelu całą drużyną, co pozwoli nam odetchnąć. Trzy, że naszą głupią bitewką potwierdziliśmy, że jesteśmy Starlight Blazerkami z krwi i kości. Nikt nam nie zarzuci, że jesteśmy kimś innym.
— Osobiście wolałabym udowodnić, że nic mnie nie łączy z Rebelią w inny sposób, niż zarobieniem kilku sińców. — Po tych słowach skwaszona mina Toryn Farr przybrała jednak figlarny wyraz. — Ale przyznam, że miło było skopać tyłki tym pesudointelektualistkom z Tapani.
Lilla odkorkowała butelkę szampana przewrotnie nazwanego „Imperatorem” i nalała odrobinkę do każdego z dziesięciu podsuniętych przez Belyssę kryształowych kieliszków.
— To jak? Świętujemy nasze małe zwycięstwo?
— Zwycięstwo? To my wygrałyśmy? — Aurin Leith, jedyna z drużyny, która wyszła ze starcia bez jednego zadrapania, obrzuciła zgromadzone w apartamencie dziewczyny tak komicznie zdumionym spojrzeniem, że Juno nie powstrzymała się od parsknięcia śmiechem. A że dowódca nie wypada nie podążać w bój za dowódcą, wszystkie wybuchnęły śmiechem.
**********
Dansra Beezer zrobiła obrażoną minę.
— Pani porucznik, wypraszam sobie. Oczywiście, że w ciągu trzech minut udało mi się włamać do tajnych partii sieci planetarnej, przeszukać ją całą trzykrotnie i jeszcze w międzyczasie wypić wyśmienitego drinka. Za kogo mnie pani uważa? Za byle amatorkę?
— Dobrze, już dobrze. — Deena przewróciła oczami. — Nie unoś się. Daj mi tylko znać, jak będziesz miała te dane, a wtedy…
Dansra zachichotała.
— Deena, my je już mamy od paru dni, dostaliśmy je przed misją, zapomniałaś?
Shan powstrzymała się od żartobliwego kuksańca wyłącznie przez wzgląd na to, że podczas pewnej walki o prysznice dostała kilka ciosów pięścią w przysłowiową piszczel, i nie było to zbyt przyjemne uczucie.
— Kiedyś ci się odegram, jeszcze zobaczysz. A teraz pokaż, gdzie to jest.
Potężna Rebeliantka, jaskrawe zaprzeczenie wszystkich stereotypów utożsamianych z fachem slicerów, niedbale zasalutowała. Kilka minut później Danstra została w hotelu, zajęta zdobywaniem nowych informacji i programowaniem dziesiątek wirtualnych pułapek i wirusów, które miały uderzyć w imperialną sieć w momencie rozpoczęcia głównej części operacji. Zostały z nią, przygotowując nie do końca przeznaczone w celach medycznych specyfiki, Aurin Leith, nasłuchując imperialnych kanałów łączności, Toryn Farr, i, organizując wszystko inne, Belyssa Romey.
Reszta zespołu podzieliła się na trzy pary. Deena i Lilla, Kaiya i Melenna, Juno i Ingri zamieniły pstrokate wdzianka na pospolite ubrania tubylców, przefarbowały włosy na kolor bardziej wtapiający się w noc i, wyposażone w zestaw inteligentnych gadżetów dostarczonych przez Wywiad Sojuszu, wzięły się do pracy.
Część IV, w której bohaterki się bawią
**********
Czerwona sukienka Melenny działała na mężczyzn niczym detonator termiczny rzucony w gąszcz szturmowców — żaden pancerz przed tym nie chronił. Czy to mały wybuch termojądrowy, czy też promienny uśmiech przypominającej starożytną boginię Melenny, oba doprowadzały do całkowitego rozbrojenia wroga.
Ustrojony już nie tylko w wyciągniętą z kiczowatego holoserialu czerwoną pelerynę, ale też w kapiącą złotem i dociążoną epoletami wersję imperialnego munduru, gubernator dał się złapać na haczyk. Pancerz — nieodstępująca go na krok ochrona i wszędobylskie robo-kamery — poddał się w płomiennym wybuchu fałszywego afektu Melenny, która wszelkie niedostatki aktorskie pokrywała latami doświadczeń w uwodzeniu mężczyzn.
I dlatego Kaiya Adrimetrum była wręcz zawiedziona; musiała zastosować kilka rozwiązań siłowych. W jednej ręce dzierżąc pneumatyczną wyrzutnię strzałek z ładunkiem jonowym, w drugiej zaś półautomatyczną mini-kuszę, przedarła się przez linię czterech równie szerokich, co wysokich ochroniarzy, dwa repulsorowe droidy-czujki i na dokładkę ustrzelić nieporadnie ukrytą holokamerę. Oczywiście wszystko po cichu.
Gdy teatralnym kopniakiem otworzyła stare, mosiężne, snobistycznie zawieszone na zawiasach drzwi, Melenna kończyła właśnie wiązankę obelg, którą raczyła gubernatora. A żeby obelgi nie pozostały bez pokrycia, w spocone, czerwone czoło zarządcy Silurii III wbijała się lufa potwornie drogiego i pewnie proporcjonalnie niepraktycznego blastera.
— W imieniu Sojuszu Na Rzecz Odrodzenia Republiki jest pan, gubernatorze, aresztowany — powiedziała sucho Kaiya.
— Nie macie pr… Ugh!
Pani sierżant rąbnęła go w twarz kantem kuszy.
— Niech się pan łaskawie przymknie, to pana potraktujemy łagodnie.
— Wszystkim wam…
Kaiya Adrimetrum wcale nie miała mu za złe za wydanie z siebie dźwięku. Przeciwnie, czekała na to cały, calutki dzień. Stanęła za gubernatorem, szarpnęła za pelerynę i podłożyła nogę. Gubernator runął jak długi na podłogę i wtedy z najczystszą przyjemnością zdzieliła go butem po skroni.
— I to wszystko? — zdziwiła się Melenna. — Nie utnie mu pani czegoś? Nie zmasakruje twarzy? Może przynajmniej opluje? Jak tego, jak mu tam, Quannitha, który zabił pani męża?
— Nie. Zemsta to dla mnie zamknięty rozdział. Poza tym on już sam — wyciągnęła palec w stronę powiększającej się plamy w okolicach krocza urzędującego, do niedawna, gubernatora — dostatecznie się poniżył.
— Też racja, ale…
Kaiya podniosła rękę.
— Właśnie ogłosili cichy alarm.
— Skąd…?
Dotknęła palcem lewego ucha, w którym krył się mikroskopijny głośniczek, jej okienko na świat zewnętrzny.
— Zapomniałaś o naszym wsparciu?
Wyjęła linkę z ciśniętej na podłogę torebki Melenny i zręcznie przywiązała do siebie bezwładne ciało zadziwiająco lekkiego gubernatora.
Pani sierżant przyzwalająco skinęła głową. Lufa bajecznie udekorowanego blastera zatoczyła łuk po urządzonym z przepychem prywatnym gabinecie gubernatora i zawiesiła muszkę na pancernej transparistali okien balkonu. Melenna dokładnie wycelowała, po czym oddała jeden strzał.
Eksplozja strzaskała transparistal, rozsypała ją w drobny mak, i utorowała im drogę na wolność.
**********
Drużyna była zgrana. Piękności weszły pierwsze i szturmem wdarły się do rezydencji. Zwiadowczynie przez chwilę kroczyły w ich cieniu i błyskawicznie rozpierzchły się na boki. Piękności zaatakowały swoje męskie odpowiedniki po przeciwnej stronie barykady, a zwiadowczynie opanowały strategiczne pozycje i zabrały się za systematyczne umacnianie ich. Piękności wygrywały, z hukiem i trochę przyciężkim wdziękiem, nie stroniąc od brutalności. Zwiadowczynie obserwowały, notowały i dopiero przygotowywały się do zadania wrogom klęski.
Kaiya wkrótce z wielkim, ale doskonale zamaskowanym rozbawieniem spostrzegła, że inauguracyjny bal 58. Siluriańskiego Turnieju Procopiłki niczym nie różnił się od pola bitwy. Zamiast broni trzymała dużą, czarną torebkę — fakt, że wyładowaną składanym orężem tylko dodawał wagi temu porównaniu — zamiast pancerza absolutnie pospolitą suknię balową w stonowanym odcieniu ciemnego błękitu, a zamiast hełmu z taktycznym wyświetlaczem niemodną fryzurę z grzywką. Wciąż jednak była to bitwa.
Juno, Melenna, Deena, Ingri i Lilla przeskakiwały z mężczyzny na mężczyznę, czy to bogatego cywila, czy wystrojonego arystokratę, czy też imperialnego oficera, jak owad z kwiatka na kwiatek. Rozrzucały swój dziewczęcy urok wszędzie dookoła siebie, przerabiały nogi na galaretę zniewalającymi uśmiechami, przyspieszały bicie serc i czerwieniły twarze głośnym, ale przyjemnym dla ucha śmiechem. Grały swoje role tak doskonale, jakby nigdy nie rozstawały się z deskami holoteatru, jakby gra była całym ich życiem.
W takich warunkach Aurin, Kaiya, Toryn, Belyssa i Dansra mogły swobodnie lawirować pomiędzy kolumnami sali balowej przerośniętej rezydencji gubernatora, wśród zatopionych w rozmowach szaraczków, pod ścianami obwieszonymi tysiącami ozdób, za plecami gadatliwych, przygrubych jegomości z dystynkcjami niższymi o dwa lub trzy stopnie od głównych gości balu, wszędzie tam, gdzie potencjalnie mogło się dziać coś ważnego i — wreszcie — w miejscach, które dla zasady należało obsadzić i pilnować.
Nie brakowało jednak pułapek. I okazji do rozbrajania poprzez nie innych pułapek, kto wie, czy nie bardziej groźnych.
**********
— T-47 nie da rady? Powiedział pan, że T-47 nie da rady?
Trzy pary oczu oderwały się od wpatrywania się nawzajem w siebie i wymierzyły w Deenę Shan zdumione spojrzenia. Aparycja słodkiej blondynki w skromnej i przez to paradoksalnie zachwycającej sukience, nie licował z oburzonym tonem wypowiedzi sugerującej, że Deena świetnie znała się na omawianym przez poważnych ludzi poważnym temacie.
— Czterdziestka-siódemka poradzi sobie bez najmniejszego problem z każdą kanonierką bojową, co dopiero z marniutkim, tak tutaj przez panów zachwalanym Nemesisem. Jeden celny strzał we wspornik od turbiny, i po ptaszku!
Deena uśmiechnęła się z wyższością, i byłaby dalej szczerzyła zęby, gdyby ostatni z dyskutantów, ten który na nią jeszcze nie spojrzał, nie odwrócił się. Dziewczyna nieco zwiotczała. Cztery czerwone kwadraciki nad czterema błękitnymi krzyczały: generał Imperium Galaktycznego.
— Taka jest pani pewna? A skąd, jeśli można zapytać, posiada pani informacje, które dałyby pani możliwość porównania T-47 i kanonierki typu Nemesis w boju? Wydawało mi się, że jest pani jedną z tych — generał przez chwilę demonstracyjnie szukał właściwego słowa — przerzucających piłki panienek?
Żywe kolory błyskawicznie wstąpiły z powrotem na policzki Deeny.
— Każdy ma swoje hobby, generale. Pan lubi zbierać bezwartościowe świecidełka i świecić nimi po oczach durnym kobietkom — lekceważąco machnęła na klapę jego munduru, ustrojoną liczbą medali mogącą przyprawić równie obficie ozdobionego orderami gospodarza o ból głowy — a ja lubię majstrować przy maszynach, i śledzić wszystko to, co się dzieje w światku maszyn. I dlatego wiem, że ten pański Nemesis nadaje się co najwyżej do spryskiwania pól uprawnych gdzieś na zadupiu Zewnętrznych Rubieży.
Generał spąsowiał z gniewu, ale w dyskusję momentalnie wtrącił się jeden z pozostałych rozmówców, tyczkowaty facet z lekko wystającymi uszami.
— Z całą pewnością, khy, khy, miła pani chciała przez to powiedzieć tylko tyle, że wbrew, khy, khy, pozorom zna się na tematyce, którą omawialiśmy. — Mężczyzna znacząco zakasłał. — Ale jak pani wytłumaczy, że, khy, khy, słabiutko uzbrojony i pozbawiony pancerza airspeeder może zagrozić takiemu naszpikowanemu bronią Nemesisowi? Czy, khy, khy, dajmy na to, staremu LAAT/i?
Deena w głębi ducha odetchnęła z ulgą i przeklęła swój niewyparzony język. Po chwili jednak myślowo cofnęła przekleństwo; zaświtał jej pewien diaboliczny pomysł.
— Silnikiem repulsorowym KD49, dopalaczem jonowym 5i.2 i średnio rozgarniętym pilotem za sterami T-47, tak to wytłumaczę — powiedziała butnie, kładąc dłoń na epolecie generała. Oficer mało nie eksplodował. — Zwrotność, szybkość i pilot, który umie te dwie rzeczy wykorzystać. Który nie musi, jak biedni piloci Nemesisów, bawić się całą masą pokręteł i dźwigni dwóch topornych dysz. Niech pan powie, panie generale, wziął pan ze sobą dziś swoich pilocików od Nemesisów? Niech zgadnę, każdy z nich to absolutny as przestworzy, najlepszy z najlepszych, pewnie nie niżej niż kapitan, zgadza się?
Naburmuszony generał, na którego rozbawionym spojrzeniem patrzyli pozostali rozmówcy, nie mógł nie skorzystać z tak dogodnej okazji, by się pozbyć źródła ogromnej irytacji.
— Oczywiście, że wziąłem! — Delikatnie strącił z ramienia rękę Deeny. — Może pani nawet z nimi porozmawiać i poplotkować o niższości ich „spryskiwaczy pól” nad „niesamowitym” T-47.
Generał niedbale skinął na dwóch brzydkich jak noc oficerów, którzy rozglądali się niepewnie po sali balowej. Deena bez zastanowienia zgarnęła z tacy przechodzącego obok służącego dwa kieliszki i na wpół obrażonym tonem wypaliła:
— A żeby pan wiedział, że porozmawiam! Miło się gawędziło, panowie.
Pani porucznik Sojuszu Rebeliantów ruszyła w kierunku dwóch niczego się niespodziewających kapitanów i omamiła ich najlepszym ze swoich uśmiechów.
**********
— Który z was, chłopcy, ma ochotę na zabawę?
Juno stanęła pod ramię z Lillą Dade, obie w lekkich, wieczorowych tunikach przepasanych szarfami, tworzących fantazyjną mozaikę purpury, czerwieni i czerni. Cała sala balowa już łypała ku nim z pożądaniem lub zazdrością, z wyjątkiem grupki pięciu lokalnych oficerów — trzech wymuskanych, młodych kapitanów i dwóch może o rok starszych majorów — wszystkich już leciutko podpitych, acz wciąż nienagannie trzymających się prosto i dumnie na nogach. Niedługo pozostali wyjątkami.
— Bo widzicie — Rebeliantki rozdzieliły się i każda zawiesiła ręce na ramionach dwóch żołnierzy — my się już odrobinkę nudzimy, a wy wyglądacie na takich, co lubią rozrywkę. Prawda?
Przystojny kapitan w gładko zalizanych włosach uśmiechnął się zawadiacko i objął w pasie Juno.
— Oczywiście, że lubimy, lubimy zwłaszcza w towarzystwie pięknych dam.
Dziewczyny zachichotały.
— Ale — Lilla uniosła palec z niebywale długim paznokciem, a Juno zrobiła zasmuconą minę — widzicie, jest jeden problem. A właściwie to trzy problemy.
Oficerowie spojrzeli po sobie z uniesionymi brwiami.
— Bardzo chętnie wybawimy was od tego problemu, drogie panie — zaproponował ochoczo najbardziej zaczerwieniony z podniecenia mężczyzna, major o zimnych, ciemnych oczach. — Mówcie, mówcie!
— Widzicie… my lubimy zabawę jeden na jeden, jeśli rozumiecie, co mamy na myśli.
Major jakby jeszcze bardziej się zaczerwienił, ale pozostali zaśmiali się, rozochocili — i wpadli w pułapkę jak torpeda protonowa w szyb pierwszej Gwiazdy Śmierci.
— I lubimy też szybkość, dużą szybkość — szepnęła konspiracyjnie Juno, ściągając ich bliżej ku sobie. — Co powiecie, żebyśmy zrobili sobie małe zawody?
Drugi z majorów, ten dla odmiany najmniej nalany, zmarszczył czoło, chciał zaprotestować, ale w zbiorowym okrzyku entuzjazmu jego głos, nawet gdyby padł, zostałby całkowicie zagłuszony.
— Wszystko da się zorganizować — rzekł emfatycznie przystojny kapitan. — Ewakuujemy się, a potem… — Zatarł ręce.
Juno Eclipse i Lilla Dade uśmiechnęły się szeroko.
Tak, wszystko zdecydowanie da się zorganizować.
Część V, w której bohaterki zwyciężają
**********
W mroku wieży holokomunikacyjnej strzelającej w gwiazdy z dachu najwyższego budynku w mieście kryje się postać: otulona płaszczem dziewczyna o lekko skośnych oczach i pociągłej twarzy. Mechaniczną ręką obleczoną czarną rękawicą wyciąga niewielką, wojskową makrolornetkę. Przykucnięta obok kobieta z kwadratową szczęką i złotymi lokami wypadającymi spod kaptura wpatruje się intensywnie w lśniący ekranik komputera przenośnego, szepcze coś do mikrofonu dotykającego jej ust i gimnastykuje palce.
Lilla wbija paznokcie w szyje dwóch roześmianych oficerów. Ci patrzą na nią zdziwieni, po czym zapadają w drzemkę, pokonani przez truciznę paraliżującą. Juno kopniakiem między nogi pozbawia tchu przystojnego kapitana, wyciąga drugiemu pistolet z kabury i bierze na cel pozostałych dwóch żołnierzy, majora i kapitana. Lilla draśnięciem paznokci posyła ich w niebyt. Juno mówi coś pod nosem.
Kobieta odgina jeden z palców.
Deena wybucha pijackim śmiechem i wypróżnia kolejną butelkę brandy, połowę płynu wylewając na stół, połowę w dwa przerośnięte kieliszki. Pierwszy kapitan, ten ze zmierzwionymi włosami, celuje ręką w szyjkę kieliszka, ale pudłuje i rozlewa część jego zawartości. Drugi kapitan, ten z otwartą klapą munduru, próbuje się podnieść, bełkocze coś do Deeny, próbuje ją wziąć za rękę, ale dziewczyna się wykręca i posyła go z powrotem na krzesło. Potem rozgląda się, a gdy nikt nie widzi, nagle się ulatnia.
Przykucnięta postać kiwa z uznaniem głową. Drugi palec odgięty.
Belyssa i Toryn wsypują ostatnie zapasy silnego środka usypiającego do drinków. Wychodzą niespiesznym krokiem przed rezydencję gubernatora. Wsiadają do wynajętej luksusowej limuzyny Starlight Blazerek. Parę minut później dołączają do nich Aurin i Lilla. Docierają do punktu zbornego.
Trzeci palec zgina się.
Gubernator kończy taniec nieopodal drzwi i wciąga Melennę do środka. Kaiya wykorzystuje moment nieuwagi pary strażników, którzy przyglądają się umizgom swojego pracodawcy i po chwili obaj leżą na podłodze. Kaiya podąża za gubernatorem i Melenną, raportując każdy swój ruch.
Czwarty palec.
Ingri i Dansra dołączają do Deeny. Chowają nieprzytomnych strażników w pierwszym lepszym pokoju, niszczą panele kontrolne kolejnych drzwi. W połowie drogi do podziemi natykają się na podoficera z dwoma szturmowcami. Mężczyzna pyta, one odpowiadają — ogniem blasterów. Dochodzą do grodzi. Cisza zostaje przerwana, rozlega się cichy alarm.
Piąty palec.
Melenna celuje z blastera w transparistal. Zamontowana na odległym o kilkadziesiąt metrów dachu budynku automatyczna wyrzutnia rakiet przechwytuje sygnał i wystrzeliwuje jeden pocisk. Rakieta soniczna wybucha chwilę przed uderzeniem w pancerną szybę i rozbija ją w pył. Kaiya z gubernatorem i Melenną wchodzą na balkon. Drzwi do gabinetu rozpadają się w huku granatu, wbiegają szturmowcy. Kaiya nie spogląda w dół, od razu skacze w ciemną noc.
Szósty palec.
Juno gwałtownie przyciąga do siebie wolant akceleratora i szarpie dźwignią wznoszenia. Na tylną kanapę ciężko spadają dwie postacie, czarny śmigacz V-19 oznaczony godłem Imperium mocno się przechyla, ale utrzymuje pion. Melenna odwraca się, oddaje serię z blastera, już szykuje się do skoku — i strzał z blastera ląduje na jej piersi. Melenna przechyla się na balustradzie i wpada bezwładnie do maszyny Juno.
Kobieta zaciska pięść, ale w końcu zgina kolejny palec.
Ciężki luksusowy śmigacz Astral-8 ląduje na poboczu ulicy. Głuchy odgłos eksplozji rujnuje nastrój spokojnej nocy. Niecałą minutę później z domu opartego na zboczu wzniesienia, które wieńczy monumentalna rezydencja imperialnego gubernatora, wybiega kilka osób. Cztery z nich są obdarte i brudne, trzy pozostałe noszą kolorowe, wykwintne, wieczorowe stroje. Za nimi wybiegają szturmowcy. Boczne drzwi Astrala-8 otwierają się, wpuszczając mężczyzn. Kobiety osłaniają ich ogniem. Jedna z nich, czarnoskóra, już jest w progu maszyny, gdy między łopatki trafiają ją dwa rubinowe promienie blastera. Ciało osuwa się do wnętrza pojazdu.
Kobieta o złotych włosach kręci głową, ale zgina ósmy palec.
V-19 Juno z wizgiem repulsorów zatrzymuje się przy limuzynie. Juno krzykiem wzywa Aurin; obie wyciągają ranną Melennę z imperialnego śmigacza do limuzyny. Za nimi smuży się krew. Belyssa i Toryn biegną w drugą stronę. Tylko na moment przystają i wahają się: widzą Melennę i płaczą. Potem czynią swą powinność. Gubernator jest priorytetem.
Kucająca postać wstaje, zagina dziewiąty palec, szepcze coś do dziewczyny z makrolornetką.
Trzy śmigacze kierują się do celu trzema różnymi drogami. Imperialny V-19 powoli, Astral-8 bezpośrednio do celu, limuzyna klucząc, opóźniając pościg.
Z baraków wybiegają kolejne plutony imperialnych szturmowców. Miasto rozbrzmiewa głośnym wyciem alarmów. W niebo wzbijają się śmigacze powietrzne i lądowe. Ożywają stanowiska ogniowe. Oficerowie, ci nieliczni, którzy nie drzemią na podłodze rezydencji, nie są pijani lub związani, przejmują dowodzenie.
Kobieta patrzy na dziewczynę, dziewczyna na kobietę.
Pomarańczowe, czerwone i żółte kule wybuchów rozrywają płyty pancerzy osobistych, fasady budynków, wnętrza pojazdów, ciała żołnierzy i oficerów Imperium. Miasto jaśnieje od dziesiątek eksplozji. Na drodze do „Starlight Blazera” nie pozostaje ani jedna przeszkoda, której nie ogarnia płomień.
Kobieta odgina dziesiąty palec, kładzie rękę na ramieniu dziewczyny i ściska.
— Czas iść.
**********
Juno Eclipse obdarzyła członkinie swojego nowego zespołu do zadań specjalnych nieznacznym uśmiechem, klasnęła w ręce i pozwoliła wejść do sali odpraw jeszcze dwóm innym kobietom, które już wcześniej otrzymały swój zestaw zadań od pułkownik Seertay.
— Drogie panie, przedstawiam wam dwie bardzo ważne osoby, z którymi radzę się szybko i szczerze zaprzyjaźnić — powiedziała. — Bo tak się składa, że w ich rękach jest wasze życie. W najważniejszym momencie przyjdą was uratować. I będziecie im za to wdzięczne do końca waszych dni.
Jan Ors żartobliwie zasalutowała mechaniczną ręką, a Ru Murleen lekko się skłoniła.
Dzięki nim miały przeżyć. Ale nikt nie obiecywał, że tak się stanie.
**********
Dwa ciała spoczęły na stole, przy którym jeszcze kilka dni temu dwanaście członkiń Sojuszu Rebeliantów jadło, piło, śmiało się, docinało sobie w żartach, ale też prowadziło poważne rozmowy i dodawało sobie nawzajem otuchy przed misją. Ingri i Melenna były z nich najmłodsze, najodważniejsze i najweselsze: czerpały z życia najwięcej. A teraz już ich nie było.
Kaiya Adrimetrum dotknęła ramienia Aurin.
— Nie zawiodłaś Melenny — powiedziała miękko, zdejmując na moment maskę zimnej pani sierżant. — Ja też jej nie zawiodłam.
— Wiem. Ale…
— …i tak zawsze będziemy się obwiniać za ich śmierć — dokończyła Deena. Patrzyła na zastygłą w bezruchu twarz Ingri. — Ale wykonałyśmy zadanie.
— Mamy gubernatora.
— Mamy też więźniów — przytaknęła lekarka, wierzchem dłoni strącając łzę.
— Nie mamy tylko pewności, czy dowieziemy ich do domu.
Gwiezdny jacht zakołysał się, światła na mgnienie oka zgasły.
— Dlaczego oni do nas strzelają? — spytała zaskoczona Aurin. — Nie wiedzą, że porwałyśmy gubernatora?
— Och, doskonale wiedzą — sprostowała Deena — ale coś mi się wydaje, że nic ich to nie obchodzi.
— Nic a nic. I tu Rebelia ma coś, czego Imperium nie ma, i co w końcu doprowadzi je do ruiny. — Kaiya wpatrzyła się w zmęczone twarze Aurin i Deeny. — My zawsze wracamy po swoich, nie pozwalamy im umrzeć bez walki. My nigdy nie jesteśmy sami.
Epilog
**********
Pulpit „Starlight Blazera” eksplodował iskrami, jeden z bocznych paneli spalił się, a dwie lampki zmieniły kolor z żółtego na czerwony. Wyświetlacz stanu tarcz pokazywał, że pozostało już tylko trzydzieści procent mocy, gdy tymczasem na zegarze odliczającym czas do wyjścia ze studni grawitacyjnej planety widniały nieubłagane dwie minuty.
A Eskadra Sztyletów z eksperymentalnymi B-wingami nie nadlatywała — i miała nie nadlecieć. Rebeliantki zostały, wbrew powtarzanemu w nieskończoność mottu, same. Juno Eclipse była dowódcą tej misji i nie mogła poddawać się rozpaczy, nie miała do tego prawda, jednak coś w głębi jej duszy się łamało. Nadzieja uciekała z niej jak strumień rzeczny z dziury w potężnej tamie, która lada moment miała runąć.
A były tak blisko, tak blisko wygranej. Zerknęła na pokryte krwią dłonie.
Pilotka przypomniała sobie ostatnie słowa, które tamtego dnia powiedziała pani pułkownik Anna Seertay, zatrzymując ją ręką w połowie drogi do wyjścia z ponurego pomieszczenia z projektorem holograficznym.
— Kapitan Eclipse, tak naprawdę nie obchodzi mnie, co pani robiła przed tą misją. Mam głęboko gdzieś, że tam na górze ktoś uważa panią za totalną porażkę, za niewiele wartą dziewczynę klona Galena Marka, który też stał się porażką, gdy padł ofiarą szaleństwa źle sklonowanych Jedi. Wybrałam panią osobiście — zaskoczyła ją Seertay — bo wiem, na co panią stać.
— Nie wiem… autentycznie nie wiem, co powiedzieć. Dziękuję…?
— Proszę nie dziękować. — Pułkownik Wywiadu udała, że strzepuje pyłek z ramion munduru. — Ma pani do wykonania nie dwa zdania, które przed chwilą przedstawiłam. Ma pani dorwać tego sukinsyna, dzięki czemu publicznie postawimy go przed sądem i pokażemy galaktyce, o co walczy Sojusz. To pani wie. Ma pani uratować czterech naszych oficerów, których ten dupek zgarnął po eliminacji naszej komórki na planecie. To pani także wie. Ale jest jeszcze trzecia misja, najważniejsza, którą musi pani sobie wziąć do serca.
Kobieta zbliżyła się na wyciągnięcie ręki.
— Ma pani wrócić żywa. — Pierwszy raz Seertay uśmiechnęła się bez cienia ironii, sarkazmu, złośliwości, czy tak typowego dla niej chłodu. — Żywa.
Tarcze spadły do poziomu piętnastu procent, potem do dziesięciu i zatrzymały się na pięciu. Zatrzymały się na bardzo, bardzo długo.
Juno Eclipse zamrugała powiekami i z niedowierzaniem spojrzała w ekran.
— „Starlight Blazer”, tu Czerwona Jeden — oświadczył znajomy głos. — Myślałyście, że o was zapomniałyśmy? Niedoczekanie wasze. Droga wolna.
Dwie żółte kropki z ekranu przerodziły się w parę myśliwców Z-95 HeadHunter, które zajęły pozycję tuż przed dziobem jachtu.
— Kto to? — spytała nie mniej zdumiona Toryn Farr. Juno nagle zrozumiała i roześmiała się głośno.
— Jan Ors i Ru Murleen. — Pilotka, ledwo powstrzymując łzy szczęścia, odwróciła się do Toryn i z udawanym oburzeniem spytała: — A nie mówiłam, że w najważniejszym momencie przyjdą nas uratować?
Zegar odliczający czas do skoku w nadprzestrzeń w końcu pokazał zero. Juno odetchnęła głośno i pchnęła dźwignię. Gwiazdy przerodziły się w linie, a linie w nadprzestrzenny wir.
Powyższe opowiadanie powstało jako swego rodzaju eksperyment. Wszystkie nazwy własne z wyjątkiem „Starlight Blazers” i dosłownie wszystkie nazwane postacie pochodzą z książek, komiksów, gier i sourcebooków RPG z Legend; założeniem tekstu było połączyć przeróżne porozbijane po całym starym kanonie elementy i połączyć je w jednej historii. Czy założenie to sprawdziło się w praktyce? To już pozostawiam Wam do oceny, drodzy czytelnicy.