Zanim na poważnie zacznę rozwodzić się nad rolą tego wspaniałego uniwersum w moim życiu, najpierw opiszę Wam niedawną sytuację. Jako że egzamin tzw. dojrzałości już za pasem, musiałem w końcu ruszyć się sprzed komputera i zacząć rozglądać się za wszelkiego rodzaju repetytoriami, ćwiczeniami itp. Oczywiście, poszukiwania najlepiej zacząć od własnych czterech ścian. Gmerając po półkach i szafkach przez prawie pół godziny, nagle znalazłem (oprócz kart pracy z wiedzy o społeczeństwie) książkę, którą dostałem na Boże Narodzenie trzy lata temu – Apokalipsa, tom dziewiąty serii Przeznaczenie Jedi. Mniej więcej w połowie książki znajdowała się zakładka. Od razu zapytałem sam siebie: „Jak mogłem jej nie skończyć?” Przecież jeszcze, no właśnie, ładny kawałek czasu temu, nie darowałbym sobie sytuacji, w której nie przeczytałem całej starwarsowej książki od dechy do dechy (taki nawyk, wybaczcie, jak już coś ciekawego do lektury wpadnie, muszę to machnąć jak najszybciej i jak najdokładniej). Oczywiście, musiałem tej Apokalipsy baaardzo długo nie czytać, gdyż praktycznie zapomniałem o wszystkim, co się zdarzyło na początku książki. Wtedy to uświadomiłem sobie, że miałem długi rozbrat z Gwiezdnymi wojnami. A przecież pamiętałem czasy, kiedy tych dwóch słów (i pokrewnych) nie wypowiadałem tylko wtedy, gdy ból gardła był gorszy, niż go obecnie reklamują przy Cholinexie.
Dobrze, rozpisałem się już na wstępie (a według klucza maturalnego, wstęp powinien mieć zaledwie kilka zdań wprowadzenia, ach), ale już przechodzę do meritum. Gwiezdnymi wojnami zainteresowałem się już w wieku 5 lat, kiedy to obejrzałem nagrane na VHS (i ciągle mam tę kasetę!) Mroczne widmo. Byłem wtedy szkrabem, którego łatwo było omamić kolorowymi ostrzami mieczy świetlnych i wybuchami podczas bitwy kosmicznej. Potem były kolejne epizody, kilka komiksów, kolekcja książek, figurek, tazosów i wszelkiego stuffu związanego z filmową sagą Lucasa. Co Gwiezdne wojny mi dały, czym się dla mnie stały i czym nadal są?
Pasja. W moim życiu było tak, że lubiłem szukać sobie jakiegoś hobby. Były dinozaury, ogólnie zwierzęta, modele samochodzików z PRL-u. Nic z tego nie potrafiło przytrzymać mnie na dłużej. Dopiero Star Wars, a raczej ogrom tego uniwersum, sprawiło, że praktycznie nie mam poczucia, że już wszystko widziałem. Wciąż mam mnóstwo książek i komiksów do przeczytania, konwenty do zaliczenia, fanfiki do napisania, filmy do obejrzenia. Myślę, że na kilka dobrych lat mam jeszcze coś do roboty.
Oderwanie od monotonnej rzeczywistości/sposób na nudę? Ile to już takich dni, kiedy wracam do domu po ciężkim dniu w szkole albo trzeba znaleźć sposób na szarawy i deszczowy dzień. Zamiast siedzieć przed telewizorem i bezsensownie przerzucać kanały w pudle, odpalam KotORa czy TORa i wczuwam się w postać i fabułę. Albo gdy zebranie lokalnego fandomu się zbliża, to można popracować nad strojem Sitha (tworzenie projektu maski może być naprawdę ciekawe). Humorek nie dopisuje? Jazda do kompa, odpalać Worda i spróbować przemienić te emocje w klimacik do mrrrocznego opowiadania.
Nowe znajomości. Oprócz bycia redaktorem SWEx, należę do Brotherhood of the Sith. I tu i tam poznało się mnóstwo fajnych osób, z którymi można długie godziny gadać o Star Wars albo pograć razem w TOR. A jeśli dorzuci się kilku fanów poznanych na Bastionie i konwentach, zbierze się całkiem liczne grono o tej samej pasji co ja.
Naprawdę, zawdzięczam temu uniwersum całkiem dużo i wątpię, bardzo wątpię, czy bez nich byłbym tym samym człowiekiem, którym jestem dzisiaj. A wszystko zaczęło się od jednej kasety VHS.
A u Was jak? Podzielcie się w komentarzach jak Star Wars wpłynęło na Wasze życie i co dzięki tym filmom/książkom/komiksom/grom zawdzięczacie. A na koniec podrzucam Wam zdjęcie z Przemarszu Maturzystów w mojej miejscowości, ze mną na pierwszym i jedynym planie: