Nareszcie. Po trzech latach, stu sześćdziesięciu dolarach i ponad trzech tysiącach stron lektury dotarłam do finału serii Przeznaczenie Jedi. Gdyby dawno, dawno temu, któryś z Wszechmocnych Redaktorów zdecydował o opisaniu tworzących omawianą serię wydarzeń w trzech woluminach, dostalibyśmy dobrą i zwartą historię. Zamiast tego dziewięć tomów wypełniły żmudne dłużyzny przeplatane lepszymi chwilami. Pojawiło się mnóstwo pobocznych wątków, pojawiających się i znikających, czasami nigdy nie rozwiązanych. Pisarze, wydawcy, redaktorzy, sekretarki i gońcy redakcji muszą z czegoś żyć, wymyślanie światów i przygód to ich praca, za którą chętnie płacę, ale… Co za dużo, to niezdrowo, jak mawiali starożytni, a Przeznaczenie Jedi w dziewięciu tomach w twardej okładce to tak bezczelnie oczywisty skok na kasę powód rozciągania książek w nieskończoność i mnożenia bytów poza jakąkolwiek potrzebę, widoczny oczywiście nie tylko w świecie literatury spod znaku Gwiezdnych wojen.
Ale podobno koniec wieńczy dzieło. Co więc przyniosła Apokalipsa, efekt pracy Troya Denninga?
Starcie na linii Jedi Sithowie sprzymierzeni z Abeloth osiąga punkt kulminacyjny. Konflikt sprawia wrażenie zamkniętego i elitarnego, widzimy tu rzeczonych Jedi, Sithów, ich rodziny i współpracowników, gościnnie pojawiają się osoby, których niszą ekologiczną są szczyty władzy. W jednej z opisanych przez Denninga scen widzimy miejską ulicę z przechodniami całkowicie nieświadomymi potężnych sił spierających się ponad ich głowami. Ta nieobecność zwykłych obywateli, hiperelitarność świata Gwiezdnych wojen, gdzie liczą się tylko wiecznie zaplątani w ideologiczne spory użytkownicy Mocy i spijające z ich ust każde słowo elity polityczne zaczyna mi bardzo przeszkadzać.
Pytanie dodatkowe czy obywatele Coruscant nadążają za zmianami rządów i przewrotami politycznymi, czy też ten sport już się znudził? Czy jeszcze kogoś obchodzi, kto rządzi dzisiejszego ranka? Z dziewięciu tomów Przeznaczenia Jedi zapamiętałam trzy przewroty polityczne, co chyba znacznie przekracza średnią, nawet jak na świat Gwiezdnych wojen.
Sam Denning nie pomaga mi polubić swojej książki, stawiając Jedi na poziomie półbogów, najwspanialszych, najmądrzejszych, najsprytniejszych i najbardziej aroganckich istot Galaktyki. Bo czy można bez irytacji przełknąć takiego typu dialog: Zostanę przy tobie, na wypadek gdybyś zasłabła. Jedi nie słabną. A później Jedi jest zdziwiony, gdy dobrzy obywatele nie pomagają dobrym rycerzom w ich dobrych działaniach, i ośmielają się, niewdzięcznicy, występować przeciwko nim! Troy Denning pisząc o Jedi pada na kolana i chyba nie zdaje sobie sprawy, że spod jego pióra wyszło najwięcej przykładów arogancji i hipokryzji rycerzy Zakonu. Peany Denninga znacznie przyczyniły się do mojej niechęci do wszystkiego co z Jedi związane. Podczas lektury trzymałam stronę ośmieszanych żołnierzy i strażników, policjantów i pielęgniarek strofowanych za rzetelne wykonywanie swojej pracy.
Dzięki Przeznaczeniu Jedi marzę o przygodach pracowników kancelarii prawniczej z Coruscant, czy też doktora House’a z Korelii. Irytacja bohaterstwem nie przeniosła się na kosmicznych samurajów czy potężnych magów zaludniających inne literackie światy. Może drażni mnie styl Denninga? Killikowie, którzy byli bohaterami rekordowo koszmarnego tworu osadzonego w Odległej Galaktyce i obsesyjnie zatrudniani w każdej książce? Powtarzające się sceny z przebieraniem i udawaniem kogoś innego, nawet gdy jesteś celebrytą i twoja twarz spogląda z każdego brukowca? Psucie dobrych scen głupkowatymi komentarzami bohaterów? W zamyśle autora zapewne dumnymi i znaczącymi…
Ostatni tom cyklu oznacza mnóstwo scen akcji, obowiązkowo w odpowiednio wielkiej skali. W końcu stawką jest istnienie Galaktyki! Po raz kolejny… Akcja jest tak dynamiczna, że aż nudna. Przeskakujemy od walki do walki, gubiąc po drodze opowieść i postaci. I znów zapytam, jaki jest sens w budowaniu rzekomo pełnych napięcia scen wokół bohaterów skazanych na nieśmiertelność? Kto oglądał seriale Star Trek? Na powierzchnię nieznanej, niebezpiecznej planety udaje się kapitan, pierwszy oficer, szef ochrony i… załogant Roy. Którego z nich zabije zielony mackowaty potwór kryjący się za skałą? Oto zagadka! Wiadomo, że głównym bohaterom nic nie grozi. A z pobocznymi nie zdążyłam zżyć się na tyle, by ich ewentualna śmierć mogła mnie cokolwiek obchodzić. Są tylko dziwacznymi nazwiskami, które znikają z pamięci, gdy oderwie się wzrok od kartki. Autorze, gdzie jest postać, którą polubię, której będę towarzyszyć i której losem przejmę się i wzruszę? Nie było na nią czasu. Kontrakt przewidywał wybuchy, zamachy, miecze i blastery, nie było tam nic o kreacji charakterów. Ale po co wiarygodne postaci, zamiast tego może ktoś uroni łzę nad losem kilku małych jaszczurek. Doprawdy poruszające.
Drobnym przykładem genialnej kreacji postaci jest niejaka Allana aka Amelia, czy też na odwrót. Proszę wyobrazić sobie dziewięcioletnie dziecko. Nawet, jeśli będzie ono nad wyraz inteligentne i dojrzałe, nie dorówna w niczym dziecku o nazwisku Solo, wobec wyczynów którego sam John Rambo wraz z pułkownikiem Johnem Matrixem to nic nie znaczące podwórkowe łobuziaki. Dajcie dziecku blaster, postawcie naprzeciw wrogiej armii! Zła, wroga armia nie ma szans. Istna krucjata dziecięca.
Czy można napisać coś o treści książki, w której nieustannie ktoś strzela? Czy ktokolwiek jest zaniepokojony o wynik ostatecznej konfrontacji? Niepokój może budzić najwyżej powiązanie Przeznaczenia Jedi z telewizyjną kreskówką Wojny klonów i komiksami serii Dziedzictwo. Łączenie opowieści z różnych mediów nie jest niczym złym, Odległa Galaktyka winna wszak stanowić jedność. Jednak w Apokalipsie związki wydają się być tworzone na siłę, niezgrabnie. W dobrym kryminale od pierwszej strony autor podrzuca zakamuflowane wskazówki co do tożsamości zabójcy. Tutaj mam wrażenie, że autor owego zabójcę wymyślił w ostatniej chwili. Szkoda dziewięciu tomów, trzech autorów i tysięcy stron na tak nieciekawą końcówkę. Ale może przynajmniej ktoś na tym zarobił…
Seria Przeznaczenie Jedi zniechęciła mnie do literatury powiązanej z głównym nurtem historii Odległej Galaktyki. Chyba dużo czasu upłynie, zanim spojrzę na cokolwiek opisującego przygody Luke’a i ekipy. Temat się wyczerpał, pomysły wypaliły, pozostało nabijanie objętości i nabijanie klientów. Albo nabijanie się z klientów, że dali się nabić… i znowu kupili. Na szczęście Wszechmocni Redaktorzy zdecydowali o rezygnacji z gigantycznych cykli. Widać też eksplorację innych regionów i innych postaci, pojawiły się autentyczne perełki, przykładowo James Luceno i jego opowieść o Sithu o niewymawialnym imieniu. Ale, cóż robić, Gwiezdne wojny nie przynoszą mi już takiej radości jak niegdyś. Przeznaczenie… miało swoje lepsze chwile, momentami nieźle się bawiłam, chwilami byłam zainteresowana. Ciekawe chwile tworzyły koszmarny kwadrans. Na szczęście…
…to już jest koniec możemy iść,
jesteśmy wolni bo nie ma już nic.