Ostatnimi czasy obrodziło w sithyjskie komiksy. Niestety, jak to często bywa, ilość nie przerodziła się w jakość i żadna z nowych pozycji mnie nie porwała, zachwyciła czy nawet jakoś szczególnie zachęciła do oczekiwania na kolejne odcinki. Oprócz kontynuacji dobrze znanej serii Knight Errant, Dark Horse wypuścił dwa zupełnie nowe tytuły. Jednym z nich jest The Lost Tribe of the Sith, dziejący się po wydarzeniach opisanych w e-bookach, opowiadających o sithyjskich rozbitkach, którzy od czasów Nagi Sadowa żyli w odosobnieniu na odległej, nikomu nieznanej planecie. Drugi tytuł to od dawna zapowiadany powrót Dartha Maula, który jak już wszyscy wiemy, wcale nie zginął od miecza Obi-Wana. Nie chciałbym zamieniać tego artykułu w recenzje powyższych pozycji, dlatego też ograniczę się tylko do narzekania, bo i w sumie mało co dobrego można powiedzieć o tych tytułach.
Już dawno pogodziłem się z myślą, że Maul zmartwychwstał, stając się żywym przykładem tego, że jak ktoś się wystarczająco mocno wkurzy, to przecięcie tego kogoś na pół, wcale nie oznacza, że zginie. Oczywiście trzeba trochę szczęścia, by po pierwsze, przy życiu została tylko jedna połowa, a po drugie, by była to połowa z głową. No ale na szczęście dla pogromcy Qui-Gona tak też się stało i przy pomocy mrocznie wyglądających protez Darth Maul może dalej siać strach i spustoszenie. Niestety, jeżeli chodzi o scenarzystów to nie miał już tyle szczęścia. Ci nie mogli się zdecydować czy wraz ze swoim bratem ma się ukrywać, czy też wręcz bezczelnie obnosić ze swoim powrotem. W końcu, w ramach kompromisu, stwierdzili, że co prawda nie będzie się specjalnie chował ze swoją tożsamością, ale na wszelki wypadek umieszczą go na odległej planecie wysypisku śmieci…
Sytuacja szybko się zmienia, gdy bracia dowiadują się, że za ich głowy została wyznaczona nagroda. W obawie przed życiem z wydanym wyrokiem, uznają za bezpieczniejsze rzucenia się na całą armię ochraniającą zleceniodawcę. Nie widziałem w tym krzty sensu, dopóki nie zobaczyłem, że jeden detonator termiczny ma siłę wybuchu bombardowania planetarnego z ISD. Mając taki sprzęt, od razu ruszyłbym na Coruscant. No ale to był dopiero pierwszy zeszyt, więc wszystko się może zdarzyć.
Ukojenia mojego rozchwianego poczucia sensu zacząłem szukać na stronach The Lost Tribe of the Sith. Niestety. Pierwsze akcja komiksu zafundowała mi atak jakiegoś cieniasa, który z kilkoma nożami rzuca się na Wielkiego Lorda Sithów. Ja wiem, że owi sithyjscy rozbitkowie nie byli najlepszymi z najlepszych, ale to już przesada. Ów cienias noszący się pod imieniem Death Spinner, zostaje złapany i obity (choć wygląda raczej jakby podrapał go niewielki kot), ale nie zabity. Mało tego, jego niedoszła ofiara zaprasza go na osobistą audiencję. Na Błyskawice Imperatora! Wszystko to jednak okazało się być po prostu mało zgrabnym i jeszcze mniej logicznym wprowadzenie do głównej fabuły komiksu. Daruję Wam dalsze szczegóły, żeby „nie psuć” lektury, ale jeżeli scenarzyści się nie opamiętają, to gorąco odradzam nie tylko kupno, ale i spędzanie czasu na czytaniu.
Na koniec zostawiłem sobie Knight Errant: Escape. Nie darzę szczególną sympatią tej serii, ale muszę przyznać, że kolejne przygody pani Holt stają się lepsze i lepsze. Ba, mało tego, twórcom udało się uratować historię Odiona, jednego z dwóch głównych Sithów przewijających się przez cała serię. O ile Daimian pozostaje skończonym idiotą, którego sposób dojścia do władzy pozostaje dla mnie zagadką, to jego brat staje się postacią ciekawszą i logiczniej zbudowaną. Nie spodziewajcie się zbyt wiele, ale w porównaniu do poprzednich pozycji, ta jest niemalże interesująca i prawie trzymająca w napięciu.
Ostatnią nadzieją na naprawdę dobry sithyjski komiks pozostaje Darth Vader and The Ghost Prison, ale o tym kiedy indziej.