„Jeśli istnieje wspaniałe centrum wszechświata, to jesteś na planecie, która znajduje się najdalej od niego” – tymi słowami Luke Skywalker swego czasu opisał Tatooine. Coś tu się nie zgadza, prawda? Jak na zaściankowy, pustynny i pozbawiony jakiegokolwiek znaczenia świat, Tatooine niekiedy wydaje się być pępkiem galaktyki. Planeta ta trafiła do setek książek, komiksów i gier, pochodzą z niej dziesiątki postaci, gdzie się nie odwrócić – Tatooine. Doszło do tego, że Randy Stradley, człowiek nadzorujący komiksowe poletko Star Wars, wydał instrukcję, że rodzinny świat Skywalkerów to strefa zakazana, której twórcy powieści obrazkowych mają nie dotykać. Ale co poradzić, gdy ktoś, na przykład John Ostrander i Jan Duursema – scenarzyści cyklu Dziedzictwo, uprą się i nie tylko wykorzystają Tatooine, ale wręcz użyją jego nazwę jako tytułu mini-serii? Tu już nic się nie da poradzić, można mieć tylko cichą nadzieję, że jest to uzasadniony ruch, a historia będzie na tyle ciekawa, że nie złapiemy się za głowę z niewypowiedzianym pytaniem: czemu znowu to Tatooine?!.
W ostatnim tomie niewiele widzieliśmy Cade’a, Blue i Syna, więc w tym mamy ich aż w nadmiarze. A ponieważ w grze pojawiają się Morrigan Corde i jej córka Gunner Yage, nie wspominając o duchu Luke’a, komiks to w rzeczywistości trochę pokręcona opowieść rodzinna – pokręcona, ale nie najgorsza. Trochę w niej polityki, sporo akcji, nieco Czarnego Słońca i Imperium, tu i ówdzie przewijają się agenci i łowcy nagród, a mimo to ta przedziwna mieszanka wypada zaskakująco strawnie. Co ciekawe, żadna postać – nawet tych kilka epizodycznych – nie gubi się w natłoku wydarzeń. Wydawało się też, że ciężko mi będzie znieść kolejny odcinek z serii „Cade nie chce być Jedi, ale musi”, jednak ten ciągnący się w nieskończoność wątek wcale nie nudził, pasował do scenerii Tatooine idealnie i chyba możemy spokojnie powiedzieć, że wreszcie nastąpił w nim jakiś przełom. Co jeszcze interesującego ma w zanadrzu ósmy tom Dziedzictwa? Humor. Większość humoru, owszem, jest do cna przewidywalna, jako że opiera się na niewiedzy o koligacjach rodzinnych Morrigan z Yage i Cadem, ale mimo to śmieszy. Majstersztykiem są za to wymiany zdań niby to flirtujących ze sobą Jariah i Morrigan. Im częściej ta para widnieje w jednym kadrze, tym lepiej dla komiksu!
Rysunki – jak w każdej opowieści, w której Cade jest głównym bohaterem – stworzyła Jan Duursema. Po tak wielu tomach Dziedzictwa bardzo ciężko jest powiedzieć o jej kresce coś oryginalnego. Przez wielu fanów uważana za najlepszą artystkę komiksową Star Wars, Duursema nigdy nie schodzi poniżej określonego, wysokiego poziomu. Jej cechą charakterystyczną jest oko do szczegółów, dokładność i doskonała znajomość uniwersum Lucasa, a przez to umiejętność takiego kreowania go, aby ani na moment żaden czytelnik, nawet ten kompletnie nieobeznany z Expanded Universe, nie zadumał się i nie zapytał „Hmm, czy to Star Wars?”. Twórczość pani Duursemy ma właściwie tylko dwa mankamenty, które jednak dla kogoś obeznanego z Dziedzictwem czy jej wcześniejszymi komiksami są już niezauważalne – czyli nie zawsze zrozumiałe sceny akcji (na poziomie wizualnym) i rzadkie, ale zdarzające się kadry, gdzie jakaś postać wygląda… dziwnie. Cała reszta jest taka jak zawsze: bardzo dobra.
Niewielką częścią ósmego tomu Dziedzictwa jest krótka, w oryginale licząca sobie tylko jeden zeszyt, opowiastka Koniec Łotra. Jest to klasyczny zapychacz, komiks, który nie posuwa żadnych znanych wątków ani o jotę do przodu i służy wyłącznie temu, aby rysownicy i scenarzyści mieli nieco więcej czasu na dopracowanie głównych wątków cyklu. Tym niemniej mamy do czynienia z interesującą historyjką, z miłym dla oka tłem, jakimi są Mandalorianie, wielcy nieobecni tej gwiezdnowojennej ery. Problemem Końca Łotra jest otwarte zakończenie, sugerujące, że kiedyś doczekamy się finału opowieści – ponieważ jednak w USA seria Legacy dobiegła kresu, wiemy, że tak się nie stanie. Rysunki w Końcu Łotra to dzieło kolejnego jednorazowego debiutanta, Kajo Baldisimo, który dotąd przy Star Wars nie pracował i zapewne już nigdy więcej nie popracuje. Oczywiście nie dlatego, że jego kreska jest zła – przeciwnie, myślę że w natłoku innych artystów prezentuje się nie najgorzej, ze swoją wyrazistością i szczyptą oryginalności. Po prostu taki los spotyka niemal wszystkie osoby najmowane do narysowania gwiezdnowojennej zapchajdziury.
Okazuje się, że w eksploatowanym do granic możliwości Tatooine wciąż drzemie potencjał. Kombinacja niegłupich i humorystycznych dialogów, świetne wykorzystanie każdej postaci oraz fabuła z udziałem wielu znanych i lubianych elementów – nieźle, jak na ósmy tom cyklu i któryś już tom, gdzie Cade zmaga się z tymi samymi przeciwnościami losu, co w Złamanym, początku tej całej zabawy. To sporo mówi o talencie Ostrandera i Duursemy w dziedzinie przetwarzania fabuły Star Wars w taki sposób, by efekt zadowolił większość fanów świata wymyślonego przez Lucasa. Całokształt Tatooine odrobinkę psuje Koniec Łotra, którego równie dobrze mogłoby w komiksie nie być, ale to można przeboleć. Czy polecam ten tom? Jasne!
Ogólna ocena: 8,5/10
Fabuła: 8/10 (Koniec Łotra: 6/10)
Klimat: 9,5/10
Rysunki: 9/10 (Koniec Łotra: 7/10)
Kolory: 9/10
Powyższa recenzja została pierwotnie opublikowana na portalu Paradoks.