Żadne słowa nie są w stanie opisać bólu i cierpienia, które na stałe zagościły w moim rycerskim sercu. Jak najgorszy pasożyt zżerają mnie od środka, zabijając przy okazji moją ogromną, do tej pory niczym nie ograniczoną, fascynację Gwiezdnymi wojnami. Czuję się zdruzgotany, zdradzony i poniżony tym, co przeczytałem w książce (to „coś” nie zasługuje nawet na miano papieru toaletowego, a co dopiero na miano książki, ale niech stracę) zatytułowanej Dzieci Jedi.
Skupienie bzdury i świństwa lub, jak kto woli, źródło wszelkiej zarazy.
W terminologii żeglarskiej egzystuje pojęcie „fali skumulowanej” lub „cyklicznej” (niestety, nie znam książkowej definicji tego interesującego zjawiska). Polega ono na tym, że co jakiś czas na „rozbujanym” morzu pojawia się fala, która swoją wysokością i okresem odbiega znacznie od warunków panujących na morzu. Dajmy na to, że wieje solidna „czwórka” w skali Bouforta, a tutaj, ni stąd ni zowąd, pojawia się fala, która opisowi odpowiada sztormowej ósemce. Jest to zjawisko szalenie niebezpieczne, którego żeglarze bardzo nie lubią; można by rzec – przekleństwo ludzi morza. Taką właśnie, niebezpieczną i „rzygliwą” falę napotkałem przemierzając morze powieści, jakie kiedykolwiek na świat wydał LucasBook. Falę złości, syfu, bzdury i wszechogarniającej tandety. Tak, tak drodzy Mistrzowie i Padawani, zalała nas tsunami tandety. Plwam na nią i plwać będę do końca dni moich.
Zbiór przypadkowych kartek, zapisanych nieznanym nikomu, martwym językiem, spiętych w jedną paskudną całość, wyszedł spod pióra (lub raczej spod czegoś co tylko, w nieudolny zresztą sposób, imituje to mistyczne narzędzie) Barbary Hambly. Na naszą niekorzyść został opublikowany w 1995 roku pod paskudnym tytułem Children of the Jedi. Na polski rynek książkę wprowadziło wydawnictwo Amber, a całość tandetna autorka zadedykowała, z pewnością nie mniej tandetnej, Annie. I to tyle dobrego, co można powiedzieć o „zasyfiałych” Dzieciach Jedi. Tym niemniej, spróbujmy przyjrzeć się temu z bliska.
Pierwsza poważna wątpliwość dotyczy samego tytułu tej „powieści”. Kto okazał się tak tępym idiotą, by przedwojennych Jedi uposażyć w rodziny i liczne potomstwo. Pytam się, od kiedy rycerz Jedi ma dzieci. Szlag nagły mnie trafia, gdy ktoś próbuje wcisnąć mi taką ciemnotę, a jeszcze bardziej się bulwersuję, gdy uświadamiam sobie, że zapłaciłem za to całe 25 PLN. Dam przykład pierwszy z brzegu. Jest to cytat z opisu umieszczonego na rewersie okładki: „Luke Skywalker dowiaduje się o ukryciu gdzieś w galaktyce dzieci dawnych rycerzy Jedi.” Co za wierutna bzdura! Mrok mnie ogarnia!
Do tej pory myślałem, że tylko polski parlament z Lepperem, Giertychem, Janowskim i posłem Gruszką (przewodniczącym komisji śledczej do spraw PKN Orlen) może być tak „zdebilały”. Niestety, książki Star Wars też są utopione w tym bagnie.
Słów kilka o fabule. Książka opowiada o tym, że istnieje miejsce ukrycia dzieci dawnych rycerzy Jedi, na planecie Belsavis. Leia, Han i Chewie lecą tam, by tę kryjówkę odnaleźć. Tak miedzy nami, miałem nadzieję, że autorka wyjawi nam w jakim celu nasi bohaterowie mieliby tam się udać. Niestety, nadzieja matką głupich. W tym samym czasie Luke, adepci jego akademii (Cray i Nichos) oraz dowcipny jak nigdy C-3PO, całkiem przypadkiem dostają się na pokład zautomatyzowanego pancernika, o sile ognia pomiędzy Gwiazdą Śmierci, a czymś tam jeszcze. Już teraz nie pamiętam, bo udałem się do Anchorhead na „czyszczenie pamięci”. Głównym zadaniem tego pancernika było zniszczenie planety Belsavis. Plany się po drodze komplikują, bo Luke przez siedem dni biega po pokładach Oka Palpatine’a z otwartym złamaniem uda, sprzeciwiając się Woli, a Leia odkrywa spisek i coś tam jeszcze, i coś tam jeszcze, bo takie to wszystko głupie i bezcelowe jak to, co teraz czytacie.
Książka dostarcza nam jeszcze więcej ciekawostek. Wiedzieliście na przykład, że Imperator, oprócz tego, że miał dwie ręce, a nie jedną Marę, to miał też syna, który Mocą zmieniał oprogramowanie robotów, pancerników, okrętów wojennych itp.? Fajnie, co nie? A wiedzieliście, że Luke zakochał się w komputerze? No mówię Wam, a Yoda był zielony. Wiecie? No wiecie, czy nie wiecie? Ja już wiem, bo przeczytałem Dzieci Jedi. A najlepsze – Leia jest potężniejsza w używaniu Mocy niż Luke. Tak, to też jest fajne.
W tym bagnie odnaleźć również można wiele pytań skierowanych do nikogo, np.: „A czym jest ciemna strona Mocy?” A gdyby tak pójść tym tropem i postarać się zadać więcej podobnych pytań? Dajmy na to: Kim jest George Lucas? Co to jest krzesło? W kim zakochał się Han Solo?
a) w Leii
b) w Jabbie
c) w nikim, wypchajcie się
No, może skuszę się na jeszcze jedno pytanie: Kto jest głupi? Odpowiedź znajdziecie w drugim akapicie tego artykułu. Właściwie to nie mam czasu, siły ani sumienia, by kontynuować…
Tak, tak chyba zrobię. A może pójdę się zastrzelić? Kto wie? Może rzeczywiście lepiej by było opuścić świat Gwiezdnych wojen mając jedynie świadomość o istnieniu Trylogii Hana Solo, twórczości Timothy’ego Zahna, Nadchodzącej burzy? Kto wie?
A na koniec, już tak bardziej przez łzy, dla tych, którzy wytrwali ze mną do tej pory, mały quiz. Podajcie dziesięć synonimów do wyrażenia: Przeczytałem powieść Dzieci Jedi. Oto moje typy:
1. Strzeliłem sobie w łeb.
2. Przespałem się z Tuskenem.
3. Zjadłem cudze odchody.
4. Przytuliłem się do Jabby i dałem mu buzi w usta.
5. Urwałem Gundarkowi uszy.
6. Opyliłem pole.
7. Powiedziałem Hanowi o szansach.
8. Jestem idiotą.
9. Jestem karmą dla Banth.
10. Zwariowałem.
Tak. Stało się niestety. Jestem idiotą. Kończę już, co prawda gorzej od Millera, ale z pewnością lepiej od Barbary Hambly. Pozdrawiam Was, Mistrzowie. Niech Moc będzie z Wami.