Coraz więcej krytyki spada na nasze kochane Gwiezdne wojny. Bardzo często w prasie, telewizji czy internecie znaleźć można ostre słowa skierowane do producentów i twórców kolejnych epizodów. Takie słowa krytyki łatwo można zanegować. Jednak nikt nie zdoła zanegować tego całego „syfu”, jakim dostajemy po mordzie. Syfu zapakowanego w miękkie okładki i drukowanego na papierze toaletowym. Tak moi kochani, literatura gwiezdnowojennna to syf, spośród ponad stu tytułów tylko kilka można nazwać mianem kultowych i uznanych. Dziedzic Imperium, Ciemna strona Mocy, Ostatni rozkaz, Rajska pułapka, Gambit Huttów, Świt Rebelii oraz Atak klonów to autentyczne dzieła literackie, w pełnym tego słowa znaczeniu. Niejednokrotnie robiło mi się niedobrze czytając banalne i bezbarwne próby załapania się na wielki komercyjny show, jakim powoli stają się Gwiezdne wojny. Niejednokrotnie też zaczynałem wątpić w cały ten starwarsowy świat, w który wpadłem „jak gówno w wentylator”. Nie raz i nie dwa miałem szczerą ochotę rzucić to wszystko w cholerę i pokazać Lucasowi „wała zza wała”. Byłem bliski odejścia od odwiecznych ideałów Jedi, ich religii; zacząłem wątpić w Moc… W końcu stała się rzecz wielka (tak, nie boję się użyć tego słowa). Na końcu tunelu pojawiło się światełko tak intensywne, jak wybuch supernowej. Tym światełkiem okazały się być pozycyjne światła X-winga wychodzącego z nadprzestrzeni. I to nie jednego X-winga, ale całej eskadry… Eskadry Łotrów.
Mam nadzieję, że nie znudził Was ten nieco przydługi i momentami zbyt osobisty wstęp. Za jego pomocą chciałem jedynie zaznaczyć mój iście poetycki nastrój spowodowany nagłym przypływem Mocy. Zapytacie skąd czerpię tyle energii i radości? Ja wam odpowiem następująco: Tom I cyklu X-wingi – Eskadra Łotrów.
Książka, o której pragnę opowiedzieć, została napisana już w 1996 roku, jednak na polski rynek wprowadzona została przez wydawnictwo Amber w roku pańskim 2002. Oryginalny tytuł brzmi: X-Wing. Rogue Squadron, a autorem jej jest Michael A. Stackpole. Jego sylwetki przedstawiać nie trzeba. Pozwólcie jednak, że wymienię jego dotychczasowe osiągnięcia w dziedzinie Gwiezdnych wojen: Ja, Jedi, Mroczny przypływ I – Szturm, Mroczny przypływ II – Inwazja. Wymienione wyżej tytuły mówią same za siebie (szczególnie pozycja pierwsza). Więc generalnie Zgoda, jednak (nie)Zgoda dla ceny – 30 PLN (przypominam o miękkiej okładce i papierze toaletowym).
Poddając tę powieść głębokiej analizie, zacząć trzeba od skróconego przybliżenia zdarzeń. Główną tematyką utworu jest (jak sam tytuł wskazuje) Eskadra Łotrów i jej przygody. Akcja zawiązuje się w momencie powołania przez komandora Wedge’a Antillesa dwunastu zupełnie nowych członków eskadry. Dzieje się to dwa lata po bitwie o Endor. Łotry, jako legenda Sojuszu, odradzają się, by zadać kolejne, tym razem śmiertelne ciosy Imperium. Dlatego też… „w jej szeregach znaleźli się tylko najlepsi”. Nie ukończywszy szkolenia eskadra zostaje przerzucona na tereny kontrolowane przez wroga, by tam zdobyć „potężnie ufortyfikowaną imperialną twierdzę”. Przejęcie jej przez wojska Sojuszu pozwoliłoby w przyszłości na podbój i zajęcie Centrum Imperialnego, zwanego niegdyś… Coruscant. Ale to już zupełnie inna historia.
Książka, o której mowa, dzięki swojej oryginalnej tematyce, pozwala z nieco innej perspektywy spojrzeć na wydarzenia ukazane w klasycznej trylogii. Wojna domowa, widziana oczami żołnierzy biorących w niej udział, przybiera zupełnie inne oblicze. Dopiero po dogłębnej lekturze tej książki uświadomiłem sobie, jak okropny w swoich skutkach był ten bezproduktywny konflikt. Dzięki obecności w powieści rodzimego Alderaańczyka, odczuć można w pełni tragedię milionów, a nawet miliardów istnień ludzkich, ot tak, po prostu unicestwionych przez Moffa Tarkina i jego wesołą ekipę. Dzięki głębokiej socjologicznej analizie, którą przeprowadza autor, poznajemy charakterystyczne cechy mieszkańców poszczególnych planet. Np. Koreliańczycy są odważni, zawsze dużo ryzykują, nie lubią natomiast słuchać „o szansach”; Bothanie to z kolei tchórzliwe sierściuchy, buszujące po holonecie, itp. Autor sporo miejsca poświęca opisowi zjawisk społecznych i relacji pomiędzy ludźmi i nie-ludźmi. Dzięki powieści poznajemy od kuchni militarne struktury Sojuszu oraz jego logistyczne zaplecze. Siłą rzeczy, po lekturze tej książki, bliższe stają się nam sylwetki admirała Ackbara i generała Salma. Jednym słowem – duża Zgoda!
Niewątpliwie za atrakcję uznać można cały szereg znakomitych postaci. Są wśród nich między innymi: Corran Horn – pilot Eskadry Łotrów i były oficer KorrSeku (Biuro Ochrony Korelii), bardzo charyzmatyczna postać; Ooryl – Gandyjczyk z pochodzenia, oddany przyjaciel i skrzydłowy porucznika Horna; kapitan Celchu – ten sam, który odciągnął ścigające Landa i Wedge’a „skosy” w tunelu II Gwiazdy Śmierci (przy okazji oskarżony o zdradę przez Służby Wywiadowcze Sojuszu); Kirtan Loor – oficer imperialnych służb bezpieczeństwa, oraz osobisty agent Ysanny Isard – popularnie zwanej Iceheart (podobno jej oczy miały kolor mroźnej planety Hoth). Jak sami widzicie bohaterów jest dużo, a każdy z nich fascynuje i intryguje. Ich przeszłość skrywa wiele niewyjaśnionych wątków, które poznajemy w miarę zagłębiania się w historię X-wingów.
Również pod względem stylistycznym, merytorycznym i ogólnej kompozycji tekstu książka zasługuje na najwyższe słowa pochwały. Opisywane przez autora sceny batalistyczne i sceny walki w przestrzeni kosmicznej rozpościerają przed nami wizję czerni, rozświetlonej tysiącami wybuchów wiązek sztucznie skondensowanej energii. Bardzo zabawny i sympatyczny jest żargon pilotów X-wingów. Objawia się on w potocznych nazwach imperialnych myśliwców – „skosy”, „duble”, czy „gały” to niektóre z nich. Powieść liczy 334 strony tekstu podzielonego na 41 rozdziałów. Takie rozczłonkowanie dobrze wpływa na i tak wysoki komfort czytania.
Mimo tak wielu zalet książki, znajduję też w niej kilka niedociągnięć. Najbardziej drażniące są nadmierne nawiązania do fabuły filmowej. Takie zabiegi drażnią, bo wytrawni koneserzy Star Wars szukają w książkach pewnej alternatywy dla filmów, a takie „przypominanie” na to nie pozwala. W tym przypadku powiązań z filmami jest tak wiele, że wprowadzają one element sztuczności i mają bardzo nienaturalny wydźwięk. Razić mogą też zwroty używane przez niektórych bohaterów, np. „Sithowe nasienie”. Brzmi to co najmniej śmiesznie. Takie drobne usterki nie wpływają oczywiście na ogólną Zgodę.
Tak więc jest to kolejna pozycja, której lektura to czysta przyjemność. Dołączam Eskadrę Łotrów do mojej listy najlepszych gwiezdnowojennych powieści. Pełen profesjonalizm po prostu. Autor w dedykacji pisze: „Raz jeszcze, panie Lucas, spełnił pan czyjeś marzenie.” Moje marzenie spełnił Michael A. Stackpole. Marzenie o naprawdę porządnej książce. Niech Moc będzie z Wami!