Gdy ogłoszono tytuł kolejnej powieści autorstwa Matthew Stovera, twórcę uważanego za najlepszego pisarza książek Star Wars (Zdrajca, Punkt przełomu, Zemsta Sithów), wielu fanów kręciło nosami. Padały wielce nieprzychylne porównania do książek z cyklu Harry Potter i…, zastanawiano się, czy nazwa aby nie znamionuje spadku formy Stovera i czy sam wybór ery wczesnej Nowej Republiki jako czasu akcji nie jest już porażką. Kolejnych wątpliwości dostarczyła wybuchowa, oldschoolowa okładka z Lukiem Skywalkerem pędzącym na spotkanie z Lordem Shadowspawnem… Ależ się Stover z nas wszystkich ponabijał! Ta recenzja z początku miała nie mieć kształtu wielkiego peanu na cześć kunsztu twórcy znamienitej adaptacji Epizodu III, ale Luke’a Skywalkera i cienie Mindora (w oryginale Luke Skywalker and the Shadows of Mindor) nie da się potraktować inaczej, jak kolejny przykład błyskotliwości Stovera. Ten bowiem napisał książkę, jakiej nie spodziewał się absolutnie nikt, włącznie z recenzentem.
Haven’t you seen “Luke Skywalker and the Jedi’s Revenge”?
Co oczyma wyobraźni widzi fan, który czyta patetyczne słowa wypisane na obwolucie Cieni Mindora? Wielką bitwę sił Imperium i Nowej Republiki oraz wielki pojedynek między tytułowym bohaterem, a tajemniczym, niewątpliwie potężnym i bezsprzecznie złym Lordem Shadowspawnem. Słowem: jeden wielki schemat, rzekłby ktoś nawet — kicz jakich wiele. I w tym momencie swoje trzy grosze wtrąca Matthew Stover, o którym można powiedzieć wszystko, tylko nie to, że lubi iść prostą drogą, czy, mówiąc slangowo, „jechać schematami”. Tak się właśnie składa, że owe patetyczne słowa na obwolucie, owa wybuchowa okładka, to nic innego jak jeden wielki przekręt, który ma sprawić, że spodziewający się jakiejś durnej młócki fan Star Wars wybałuszy oczy na widok prawdziwej zawartości tej książki. Dlaczego Stover to zrobił? Gdyż głównym wątkiem tej powieści jest in-universowe spojrzenie na bohaterów takich jak Luke Skywalker, o przygodach których zwykłe szaraczki dowiadują się z przerysowanych, często nieprawdziwych lub zainspirowanych propagandą szmirowatych holofilmów — i tym samym, w nieco subtelniejszej wersji, wyśmiewanie rzeczywistych produkcji filmowych i książkowych, które sławią różnych autentycznych bohaterów, całkiem przekręcając prawdę historyczną.
What’s going on? Why the playacting? Are you recording this?
Matthew Stover stworzył niezwykłą opowieść o manipulacyjnej potędze wizerunku i propagandy, którą wplótł w mroczną (i to dosłownie), inteligentną, acz niepozbawioną zabójczego humoru fabułę. Co więcej, aż trudno uwierzyć w to, że historia z Lukiem, Hanem, Leią i resztą starej, dobrej rebelianckiej paczki może być tak świeża. Ale znowu — to specjalizacja Stovera, że nawet z nielubianej przez fanów postaci (jak niegdyś Jacena) potrafi wykrzesać nowe życie. Luke Skywalker w Cieniach Mindora to bohater stuprocentowo pasujący do osoby, która niedawno przeżyła wydarzenia Powrotu Jedi i przeszła słynny campbellowski „cykl bohatera”. Tym samym powróciła nieco zatracona w odmętach reszty Expanded Universe prostolinijność, spokój, zdecydowanie i siła „Ostatniego Jedi”, które imponowały widzom w scenach wewnątrz drugiej Gwiazdy Śmierci. Tego Luke’a doceniamy i lubimy; tego Luke’a wydobył Stover, jakby trochę na przekór wspomnianym wyżej poprzednim książkom, które — zaryzykuję takim stwierdzeniem — są według mnie w The Shadows of Mindor delikatnie wyśmiewane, a przynajmniej potraktowane z lekkim przymrużeniem oka. Wracając jeszcze do tytułu powieści; jest on nie tylko fabularnie uzasadniony, ale na dodatek inspirowany starwarsową twórczością Alana Deana Fostera i Briana Daley’a, którym ta książka jest dedykowana.
People need heroes and stories like these are the way heroes became heroes.
Chciałbym móc zdradzić Wam nieco z fabuły książki, byście mogli choćby częściowo zrozumieć, czemu uważam ją za tak świetną, ale to wymagałoby ode mnie zaspoilerowania Was na śmierć. Dość rzec, że w Cieniach Mindora czytelnik jest zaskakiwany co rusz, a główny „bad guy” wcale nie jest tym, za kogo się podaje. I nie chodzi tu tylko o inną tożsamość — nie, nie, to byłoby poniżej poziomu Stovera, bawić się wyłącznie żonglerką imionami. Nie oznacza to jednak, że w historii nie ma elementów schematycznych, takich oklepanych zagrań, z których słyną powieści Star Wars. Prosty fakt, że mamy do czynienia z Lukiem, Hanem, Leią i tak dalej, wymusza na autorze konieczność zachowania ich przy życiu i tym samym klęskę ich przeciwników. Stąd też dobrze się dzieje, że przygody Wielkiej Trójki są opisane z maksymalną dawką humoru, zbitkami zabawnych wyrazów i nigdy niepowtarzającymi się, lekko groteskowymi zwrotami. Niekiedy miałem wrażenie przesycenia nimi, niemniej jestem ukontentowany takim stylem. Warto przy tym dodać, że jest on zdecydowanie odmienny od tego prezentowanego przy okazji trzech poprzednich, znacznie poważniejszych książek. Zresztą, Stover za każdym razem pisze inaczej — i zawsze oryginalnie.
They have me slaughtering my own father to avenge the death of Palpatine! It’s just so sick!
W swojej powieści Stover wykazuje się też doskonałą i przede wszystkim konstruktywną znajomością Expanded Universe. Fenn Shyssa, Mandalorianie i TIE Defendery są najbardziej widoczne, lecz szczególnie cieszą takie z pozoru drobnostki jak wspomnienie o Kadannie, czy, bardzo istotne z punktu widzenia wątku dążenia do nieśmiertelności, o Dathka Graushu i przerażającej alchemii Sithów. Już przy wcześniejszych swoich pozycjach autor pokazał, że nieobca jest mu logika taktyki wojennej i, jakkolwiek dziwacznie to zabrzmi, fizyka uniwersum Star Wars, co uwidacznia się podczas wielofazowej, skomplikowanej bitwy o Mindor, w której tak naprawdę nie ma zwycięzców. Jego zabawa grawitacją, interdyktorami, polem asteroid i chmarami imperialnych myśliwców przemawia do wyobraźni, nawet jeśli w paru momentach miałem problem ze zrozumieniem, co się tak naprawdę dzieje. Muszę też pochwalić Stovera za inną rzecz, mianowicie interesującą koncepcję rasy w oryginale zwanej Melters, której członkowie są rodzajem płynnej skały i nie rozumieją większości pojęć klasycznej cywilizacji, nawet takich prostych, jak śmierć i ból. To coś nowego w uniwersum Star Wars, mimo iż wydaje się zupełnie nie pasować do jego klimatu.
Let them make holothrillers and whatever else. It doesn’t matter. None of the stories people tell about me can change who I really am.
Nawiązując do wstępu tej recenzji — nawet ja przez moment bałem się, że czwarta gwiezdnowojenna książka Matthew Stovera będzie nie tyle niewypałem, co po prostu czymś gorszym od niesamowitego Zdrajcy, czy brutalnego Punktu przełomu. Ten tytuł, ta okładka, to wprowadzenie na obwolucie… Mogą zmylić, zasiać ziarno wątpliwości. Mamy jednak do czynienia z pisarzem nietuzinkowym, który z pełną świadomością korzysta z tych, a nie innych środków artystycznych, który doskonale manipuluje koncepcjami, i który, wreszcie, ma pełną kontrolę nad tym, co pisze — i to nawet w sytuacji, gdy musi przerabiać czyjąś historię na swój sposób, czego dokonał przy Zemście Sithów. Luke Skywalker i cienie Mindora to książka w innej tonacji niż poprzednie jego dzieła, bardziej wesoła, mniej refleksyjna, wciąż na pewien sposób mroczna i zaskakująca, lecz nie zmienia to jednego, podstawowego faktu: jest tak samo perfekcyjna. Warto wydać na nią każde pieniądze. Mam tylko nadzieję, że następna powieść znamienitego Matthew Stovera pojawi się prędzej niż za trzy lata. Taki pisarz jest bezcenny.
I’m a Jedi. My name is Luke Skywalker.
Ocena: 10/10