Co tu dużo ukrywać, felietony i relacje z imprez to nie moja działka. Sztywniackie recenzje – owszem, patetyczne fanfiki – tym bardziej, nudne projekty – hell yeah, ale felietony i relacje? W życiu. Co nie znaczy, że czasem nie ma się ochoty napisać jakiegoś fajnego tekstu (czytaj: niewysłowiona presja reszty Redakcji ;)) związanego ze Star Wars, a nieobciążonego wymogami tak zwanej obiektywności tudzież, jeszcze bardziej frapującego, artyzmu. Stąd też i mój chwalebny (?) debiut w Felietonowym Tygodnia Początku, w tej quasi-relacji i jednocześnie quasi-felietonie. Debiut szczególny jeszcze o tyle, że opowiada o… innym debiucie. A że opowiada to wyjątkowo chaotycznie i bez składu, to z góry proszę o odrobinkę wyrozumiałości. Here we go.
Miejsce akcji – Opera Nova
Pewnie trudno w to uwierzyć, ale odkąd jestem fanem Star Wars, a choroba ta śmiertelna dopadła mnie w kwietniu 2001 roku, ani razu nie byłem na żadnej gwiezdnowojennej czy nawet ogólnofantastycznej imprezie, z wyjątkiem jednego lokalnego spotkania radomskich fanów i fanek. 10 września 2010 wszystko się zmieniło, oto bowiem przybyłem do Bydgoszczy, w pełnej sile ekipy SWEx, na StarForce 2010. Nic, tylko górnolotnie rzec: alleluja!
Jak słusznie zauważył X-Yuri na forum Bastionu, jeszcze rok temu nie w głowie mi były wyjazdy na żadne konwenty czy zloty. Ludzie tak jednak mają, że czasem zmieniają zdanie – a rok to naprawdę dużo, by taki proces przemiany się dokonał, szczególnie jeśli współpracuje się z fanami w internecie i w pewnym momencie dochodzi się do wniosku, że jednak miło byłoby spotkać paru z nich w realu. Spotkać, pogadać, strzelić fotkę i generalnie oddać się do woli nerdowo-geekowemu klimatowi, którego przecież w domu, choćby nie wiem jak bardzo zapchanym starwarsowym stuffem, nigdy się nie uświadczy.
Parada ulicami Bydgoszczy, na którą… zaspałem 🙁
Od dojścia do wniosku do samego wyjazdu zazwyczaj jednak mija parę dni. Co w tym czasie można robić, poza nerwowym obgryzaniem paznokci, szykowaniem się do drogi i czytaniem po raz 10-ty programu konwentu? Ano zastanawiać się, jak to wszystko będzie wyglądać. Nie od strony techniczno-organizacyjnej czy prelekcyjnej, ale właśnie tej atmosferyczno-ludzkiej, której przecież przewidzieć się nie da, choćby się przeczytało dziesiątki relacji, raportów i innych podobnych sprawozdań. Nie, żebym miał jakieś obawy w tym względzie, ale… No dobrze, przyznam się uczciwie, miałem jedną obawę: że, używając spożywczej maksymy, zagryzę więcej, niż będę w stanie przełknąć. Widzicie, przed StarForce powiedziałem sobie, że przywitam się z każdym fanem SW, którego choć troszkę lepiej znam z internetu. Więcej, powiedziałem sobie, że z każdym takim fanem choć chwilkę pogadam.
Jak to wyszło w praktyce? Cóż, dość rzec, że nie miałem pojęcia, jak rozległy jest polski fandom Star Wars. Ale po kolei. Jak się rzekło, przyjechałem wraz z SWExową ekipą już 10 września wieczorem. W przeciwieństwie jednak do większości zespołu, nie zajrzałem ani na LaserTag ani na jazzowy koncert, tylko zostałem w hotelu, by poprowadzić poważną, filozoficzno-życiową (w odróżnieniu od filozoficzno-nieżyciowej) dysputę z Wodzem Naczelnym gry SWEx i Naczelnym Grafikiem gry SWEx, co przyniosło taki efekt, że poszedłem spać dopiero o 3-ciej nad ranem. I nie pisałbym o tym i podobnych głupotach, które mogą zainteresować najwyżej jakiegoś pokręconego socjologa, gdyby nie taki mały, drobniuteńki fakcik, że następnego dnia… zaspałem. Ta-ak. Zaspałem na swój pierwszy konwent/zlot. Nie ma to jak pięknie zacząć kolejny rozdział swojej fandomowej przygody, prawda?
Część imponującej wystawy Guzesa & Bizona
Na szczęście ominął mnie jedynie pierwszy etap StarForce’a, czyli przemarsz przez Bydgoszcz i może z godzinka właściwej imprezy, którą zamiast tego spędziłem na inwigil… eee, to znaczy obserwowaniu i podziwianiu masy fanowstwa oblegającego gmach Sali Kongresowej Opera Nova, która była centrum zabawy. Oblegającego w sensie całkiem dosłownym, ponieważ przed wejściem do budynku utworzyła się potężna kolejka żądnych atrakcji ludzi. Abstrahując jednak od tych widoków rodem z PRL-u, muszę się Wam przyznać, że byłem pod ogromnym wrażeniem. Nigdy w życiu nie sądziłem, że zobaczę tak wiele osób – głównie dzieciaki, ale też i mnóstwo dorosłych – noszących gwiezdnowojenne koszulki, dzierżących plastikowe miecze świetlne i generalnie szeroko otwierających roziskrzone ze zdumienia oczy na widok spacerujących wkoło imperialnych szturmowców, rebelianckich pilotów, rycerzy Jedi i inne bardziej (Tuskeni) lub mniej znane (np. Visas Marr) kreatury tudzież postacie z filmów i Expanded Universe. Znaleźć się pośród tego morza fanów i fanatyków, zwykłych ‘niedzielnych’ miłośników i hardkorowych nerdów – wierzcie mi, to było wspaniałe, nieziemskie wręcz uczucie. Właśnie 11 września w Bydgoszczy naprawdę dotarło do mnie, jak wielkim magnesem na ludzi – i jak niesamowicie żywotnym! – są Gwiezdne wojny. Wiedzieć, że w Polsce są tysiące ludzi lubiących bądź nawet kochających Star Wars to jedno. Zobaczyć ich na żywo, w jednym miejscu, to coś zupełnie, ale to zupełnie innego.
Dwumetrowy ISD w (nie)całej swej okazałości
Kilkanaście minut po 13-tej skończyło się jednak oglądanie, a zaczęło uczestnictwo w imprezie. Łukasz i Maciek z SWEx użyli swoich tajemnych sztuczek Jedi, machnęli dłonią przed oczami ochroniarzy i – voilà! – nagle znalazłem się wewnątrz Sali Kongresowej. Wyprawę w te Nieznane Regiony rozpocząłem od odrobinkę za małej salki wystawowej, gdzie swoje skarby – czy to własnoręczne wytwory i modele, czy też rzadkie pamiątki i gadżety – wyłożyli bracia Kuleszowie, Guzes i Bizon. Ja, który w ciągu tych dziewięciu lat fanowstwa w jednym jedynym przebłysku kolekcjonerskiego szaleństwa kupiłem miecz świetlny FX, z szacunkiem pochyliłem głowę nad kolekcją, w skład której wchodzą setki przeróżnych unikatowych przedmiotów z lat 70-tych i 80-tych, w tym kubki, talerzyki, naklejki, figurki, a nawet winylowe wydania starwarsowych soundtracków. Przy tej okazji chciałbym gorąco pozdrowić Guzesa, który, mimo sporego zmęczenia, osobiście oprowadził mnie wieczorem po swojej części imponującej kolekcji i wyjaśnił pochodzenie kilku co bardziej interesujących przedmiotów. Wielkie dzięki! Gromkie brawa należą się także braciom Kuleszom za wysiłek włożony w skonstruowanie dwumetrowych wersji Niszczyciela Gwiezdnego typu Imperial i „Sokoła Millenium”, które zdobiły salę wystawową.
Ach, no właśnie – fani. Jak tylko wyszedłem z panelu dyskusyjnego z tłumaczami Anią Hikiert i Błażejem Niedzińskim, z którymi miałem okazję zamienić parę zdań, zacząłem się „szwędać” po Operze Nova w poszukiwaniu znajomych twarzy. Oczywiście wspomnianego wcześniej celu pogadania ze wszystkimi nie miałem szans osiągnąć, udało mi się jednak uścisnąć dłonie paru osobom, które znam z internetu, lubię i szanuję. Najbardziej ucieszyły mnie spotkania z legendarnym fanfikowcem Miśkiem, Bolkiem, który był chyba najbardziej wytrwałym graczem w historii mojego Polowania na Jedi, no i rzecz jasna z Wedgem i Taraissu, najbardziej znaną parą polskiego fandomu. Jakoś tak zabawnie wyszło, że natknąłem się na nich dopiero około 17-tej, mimo że wcześniej nawzajem się szukaliśmy. Powód tego był całkiem prozaiczny – przez większość czasu oboje nosili kostiumy (wspomniana Visas Marr to właśnie nasza Issu ;)), w których ja, biedny, chodzący po cywilnemu Nadiru, w ogóle ich nie rozpoznawałem.
Łedź i Issu w strojach
Ale dobrze, chodziłem między fanami, zaglądałem na fragmenty prelekcji – tylko na naszej, SWExowej byłem od początku do końca – obserwowałem kurczenie się stoiskowych zapasów (na jednym z pięter można było zaopatrzyć się w m.in. w koszulki, przypinki i figurki), a czy wyciągnąłem z tych doświadczeń coś unikatowego i nowego? Jak najbardziej. Dla konwentowych wyjadaczy moje słowa raczej nie będą żadnym zaskoczeniem: przez cały czas trwania StarForce czułem się tak, jakby konwent był moim naturalnym środowiskiem. Nie miałem żadnych problemów z wtopieniem się w tłum fanów, ba, czułem się wśród nich jak ryba w wodzie. Dla mnie to jest bardzo niezwykłe z tego względu, że nie cierpię dużych imprez i unikam ich jak ognia. Co więcej, gdziekolwiek się nie zjawiałem, fani z różnych stron Rzeczypospolitej i internetu – Bastionu, Gildii, StarWars.pl, zakonów Jedi i tak dalej, i tak dalej – witali mnie z otwartymi ramionami, szerokim uśmiechem i sporym entuzjazmem. No i z aparatami fotograficznymi 😉 Tak czy siak, zostałem bardzo miło powitany i niniejszym bardzo, bardzo za to wszystkim dziękuję.
Ekhm, wracając do bardziej ‘relacyjnej’ części tego niezwykle chaotycznego artykułu… Tuż po części oficjalnej, zwieńczonej panelem z udziałem Davida Prowse’a* (o tym, że jest to wydarzenie dnia najlepiej świadczyła pękająca w szwach sala), fani mogli się wybrać na tzw. imprezę integracyjną do klubu Kubryk. Ponieważ był to typowy klub, głośny, dudniący, mroczny i zadymiony, co uniemożliwiało konwersację inną niż wrzeszczenie do siebie nawzajem, grupka kilkunastu fanów – w tym osobnik piszący te słowa – postanowiła dokonać taktycznego odwrotu. Koniec końców znaleźliśmy sobie o wiele cichszy i milszy lokal na pięknym, bydgoskim rynku i rozpoczęliśmy nasze „starforce’owe spotkanie na szczycie”. Tak się bowiem złożyło, że w grupce byli m.in. Girwan (Gildia Star Wars i TOR.net.pl), Rusis (Jedi Order i Bastion), Lord Sidious (Bastion) i Pepcok (Power of the Light Side), przedstawiciele sporej liczby ważnych gwiezdnowojennych portali. Ogólnie atmosfera była świetna, tematów do rozmów mieliśmy bez liku i pod koniec chyba wszystkim było szkoda, że nie mogliśmy zostać dłużej.
Fanfikowy dream team, czyli niejaki Nadiru z niejakim Miśkiem
Zresztą myślę, że cały StarForce 2010 mogę podsumować zdaniem: „szkoda, że trwało to tak krótko.” Działo się tak dużo, a fanów pojawiło się tak wielu, że nie sposób było we wszystkim uczestniczyć i z każdym porozmawiać – swoją drogą ogromnie żałuję, że nie mogło mnie być 12 września w Grabowcu, na słynnej ulicy Obi-Wana Kenobiego, bo z wieloma napotkanymi w Operze Nova fanami nie miałem już później możliwości porozmawiać. To rzekłszy, powiem jednak, że z tego, co widziałem w sobotę, gdzie byłem i co robiłem jestem niesamowicie zadowolony. Może organizacyjnie nie w każdym aspekcie było idealnie, niemniej impreza mocno zapadła mi w pamięć i przede wszystkim narobiła ogromnego apetytu na różne inne konwenty i zloty. I to nawet biorąc poprawkę na to, że taki na przykład Polcon czy Falkon ze StarForcem niewiele łączy. Podsumowując: chcę więcej!
*Filmowy Darth Vader zajrzał w pewnym momencie do Kubryka – a wkroczył do środka w akompaniamencie starwarsowej muzyki i burzy oklasków, co wypadło wprost fantastycznie – i szczęśliwym zrządzeniem losu usiadł tuż obok mnie (działo się to oczywiście przed wyjściem naszej małej grupki z lokalu). Dzięki temu po pierwsze udało mi się z nim chwilkę porozmawiać o Polsce i polskich fanach, a po drugie mogę się teraz bezczelnie pochwalić fotkami, na których siedzę obok samego Mrocznego Lorda Sithów 😉 Takimi jak choćby ta:
PS. Korzystając z okazji, chciałbym w szczególny sposób pozdrowić trzy osoby: Paltiusa, Vergesso i, last but not least, Karola Łaniewskiego vel gordonversusa. Pierwszego za to, że przez parę godzin dzielnie pozował fanom do zdjęć w perfekcyjnym kostiumie Dartha Maula i… dał mi potrzymać na chwilę swój podwójny miecz świetlny 😉 Drugiego pana pozdrawiam za krótką dyskusję o książkach i zarazem przepraszam – na śmierć zapomniałem o tamtym KotORze; mam nadzieję, że w przyszłości uda mi się to jakoś wynagrodzić 🙂 Trzeciemu z pozdrawianych dziękuję z kolei za znoszenie mojego towarzystwa, różne rozmowy o różnych sprawach i szybkie znalezienie Kubryka.
PS2. Osobne podziękowania kieruję do Urthony, z którym jakoś moje drogi na StarForce 2010 się nie przecięły, ale który pozwolił mi zamieścić w tym artykule kilkanaście swoich zdjęć. Thx!