„Knight Errant: Aflame”

Gdy z ruin Bractwa Ciemności wyłonił się Darth Bane, nie było wśród żywych nikogo, kto by pamiętał początki konfliktu, zakończonego właśnie na Ruusan. Okres Draggulch, czyli wojna totalna pomiędzy Jedi a Sithami, trwał tysiąc lat. Historycy wyróżniają jego różne okresy, jak Wojny Sictiskie (z Lady Sith Belią Darzu w roli głównej) czy Wojna Światła i Ciemności (tutaj kłania się nam Lord Kaan i Darth Bane). Przywódcy obydwu stron przychodzi i odchodzili. Konflikt pochłaniał kolejne miliardy istot, zarówno w wyniku bezpośrednich starć, jak i poprzez zarazy czy głód.

Do tej pory nie zostaliśmy uraczeni wyczerpującą rozprawką historyczną na temat tego okresu, zwanego również Mrocznymi Wiekami. Komiks Jedi vs Sith przedstawia informacje na temat końca wojny, jednak jej początki i poszczególne okresy pozostają przedmiotem szczątkowych wzmianek w różnych książkach, komiksach czy grach.

Ku mojej radości sytuacja miała się zmienić za sprawą komiksu Knight Errant, który rozgrywa się mniej więcej czterdzieści lat przed końcem Wojny Tysiącletniej. Republika nie radzi sobie najlepiej. Front walk z siłami Sithów jest rozległy, a bilans wygranych potyczek i bitew nie wygląda najlepiej. Wojska muszą się wycofywać z Zewnętrznych Rubieży, zostawiając mieszkańców samych sobie lub, co gorsza, na pastwę wroga. Siły Jedi, rozproszone po całej galaktyce, muszą dokonywać ciężkich wyborów – komu pomóc, a kogo zostawić, czasami na pewną śmierć. Ta zresztą ich samych nie oszczędza – gdyby ówcześni Jedi mieli opisać śmierć, to nie byłaby ona kostuchą z kosą, a Sithem z czerwonym mieczem świetlnym w ręku.

W takiej scenerii przyszło żyć dwóm najpotężniejszym Lordom Sith tamtego okresu – Odionowi i Daimanowi. Obydwaj walczą zarówno z Republiką (o Galaktykę) jak i między sobą (o schedę po ich poprzednim dowódcy, Lordzie Chagrasie), a smaczku całej sytuacji dodaje fakt pokrewieństwa pomiędzy obydwoma panami – są braćmi. Przy takim początku ciężko usiedzieć w fotelu czekając na poznanie kolejnych Sithów. Tak więc, lekko jeszcze podskakując z ekscytacji, zagłębiłem się w lekturze. Numer pierwszy, okej… początki są zawsze trudne, numer drugi, no nic… rozkręci się, numer trzeci… tutaj już przestałem się wesoło odbijać na fotelu. Numer czwarty… zaraz, zaraz. Miał być mrok, intrygi, walki na miecze świetlne i mnóstwo bum-bum w przestrzeni. A co jest? A jest powód, dlaczego Wojna Tysiącletnia trwała właśnie lat tysiąc.

Z reguły konflikty nie trwają tak długo. Bo przecież kończą się surowce, bo kończą się żołnierze, bo gospodarka nie za bardzo przędzie, bo w końcu przez tyle czasu to idzie zapomnieć, o co w ogóle chodziło. Ogólnie rzecz biorąc, trzeba być wariatem, żeby tak długo walczyć. Ha! I tu właśnie jest Hutt pogrzebany. Zamiast Sithów pokroju Bane’a, Krayta, Vadera czy chociażby Kaana, dostajemy dwóch wariatów. Oczywiście, są tacy, którzy ogólnie uważają Sithów za wariatów, ale myślę, że tych dwóch wyproszono by nawet z klubu dla Mrocznych Jedi.

Pierwszy na arenę wydarzeń wkracza Odion, realizujący swoją misję zniszczenia pokładów baradium na planecie Chelloa, należącej do jego brata.

Baradium jest bardzo wartościowym minerałem, używanym między innymi w detonatorach termicznych i innych wybuchowych cudeńkach. Dlaczego jednak zniszczyć, a nie przejąć? No właśnie. Celem życia Odiona tak naprawdę nie jest pokonanie Daimana czy Republiki. Jego cel jest prosty jak budowa cepa i wyrafinowany jak osoba, która go zazwyczaj używa. Nasz łysy, odziany w czerwoną zbroję Sith chce bowiem zniszczyć jak najwięcej Galaktyki i zabić jak najwięcej jej mieszkańców, zanim on sam zjednoczy się z Mocą. Znalazł więc sobie liczną gromadę podobnych mu popaprańców, z którymi przez długi czas latał od planety do planety niszcząc, paląc i mordując.

Odion uwielbiał zniszczenia, im większe, tym lepsze, im większe bum, tym Lord Sith bardziej szczęśliwy. Między innymi dlatego zdecydował się na detonację złóż baradium na całej planecie. Niestety, jego ekstaza został przerwana przez grupę uderzeniową Jedi. Pokazując, iż jest niezgorszy we władaniu mieczem świetlnym (albo jego przeciwnik był kiepski, ciężko powiedzieć z przebiegu pojedynku), pozbył się Mistrza Jedi, dowodzącego wysłannikami Republiki. Nie zdążył jednak zapobiec sabotażowi jego akcji przez Jedi Kerrę Holt, która, nie do końca zgodnie z regułami swojego zakonu, pałała do niego gorącą, osobistą nienawiścią i chęcią zemsty.

Odion uważał się za geniusza zniszczenia, hedonistę, któremu przyjemności dostarczała śmierć innych. Jedną z jego najgorszych wad było to, iż wydawało mu się, że jest zabawny. Nie ma nic gorszego niż przynudzający czarny bohater, myślący, że jest „cool”. Na przestrzeni lat używał tych samych tekstów, które w jego mniemaniu budziły strach, a w odbiorze jego przeciwników raczej śmiech (patrz pojedynek ze wspomnianym Mistrzem Jedi). Może byłoby lepiej, gdyby Odion miał w sobie jakąś krztę geniuszu, nieprzewidywalności albo szaleństwa typu Jokera. Niestety, tak nie jest.

Ciężko powiedzieć, czy lepiej wypadł jego brat, Daiman.

Na pewno jest mniej destrukcyjny, a wręcz przeciwne, albowiem brat Pana Demolki uważa się za twórcę wszystkiego… Cały wszechświat miał być jego dziełem, które stworzył z… nudy. Często wprawiał w szczere zdziwienie swoich rozmówców, więźniów i przyszłe ofiary kwestionowaniem ich istnienia. Wydawało mu się, że wszystko wokół niego nie jest niczym innym, jak wizją Mocy, będącej testem jego możliwości. Może dlatego uważał wojnę za dobrą rozrywkę. Tracone floty czy tysiące żołnierzy to po prostu kolejne pionki, które należy usunąć z planszy. Większe od jego wariactwa było tylko jego ego. Pałac był obstawiony posągami Lorda Sith tak gęsto, jak pierś rosyjskiego generała medalami. Uważając siebie za byt nadrzędny, wymagał, aby czczono jego imię i oblicze. Za wystarczającą pomoc górnikom, którzy ucierpieli w wyniku ataku jego brata, uważał postawienie swojego posągu. Bardziej się przejął, gdy bezczelna Kerra Holt pozbawiła głów wszystkie posągi „ozdabiające” aleję do pałacu. Rozkazał powlec je cortosis, aby to się nigdy więcej nie wydarzyło. Oczywiście, taka mania wielkości nie jest obca Lordom Sith, podobny brak względu na krzywdy swoich poddanych nie jest też niczym szczególnym. Jednakże w innych wypadkach takie działania zawsze były środkami prowadzącymi do jakiegoś celu. Represje, kary, egzekucje były narzędziami do wzbudzenia strachu, szacunku lub po prostu posłuchu. W wypadku Odiona i Daimana akcja równie dobrze mogłaby się toczyć w zamkniętym zakładzie dla ludzi mentalnie odmiennych. Z tego ostatniego śmieją się nawet jego poddani, nadając mu mało mroczne przezwiska. Nie ma w tym wszystkim sensu, polotu ani tego czegoś, co tworzy epicką serię na miarę Rycerzy Starej Republiki czy nawet Legacy.

Umiejscowienie tej serii w takim, a nie innym okresie historii Galaktyki, na pewno niesie ze sobą niesamowity potencjał. Mam nadzieję, że w miarę rozwoju historii nie będę musiał za każdym razem, widząc Lorda Sith, mruczeć do siebie „Uśmiechaj się, to wariat”.