Jest poniedziałek, 3 kwietnia 1978 roku, wskazówki zegara niespiesznie przygotowują się do wybicia północy. Kilkaset osób w wieczorowych strojach już od ponad trzech godzin gnieździ się w potężnej sali Pawilonu Dorothy Chandler w Los Angeles i z niecierpliwością czeka na ostatnie wydarzenie wieczoru, na decydujący wynik starcia dwóch kompletnie różnych filmów i dwóch całkowicie odmiennych wizji kina. Na scenę wychodzi aktor Jack Nicholson, trzymając w ręku białą kopertę. Pięć niezależnych kamer kieruje swe obiektywy na pięć skupionych w napięciu twarzy pięciu producentów filmowych. W końcu padają wiekompomne słowa: „And the winner is…”
Nie, niestety nie „Star Wars”, gdyż pod taką właśnie nazwą znano Epizod IV. Nową nadzieję w dniu pięćdziesiątej, jubileuszowej gali rozdania nagród Amerykańskiej Akademii Sztuki i Wiedzy Filmowej. Tamtego wieczora z fotela wyskoczył z radości nie Gary Kurtz, producent lucasowego dzieła, lecz Charles H. Joffe, człowiek reprezentujący całą ekipę twórców filmu Annie Hall. Tego samego filmu – skądinąd świetnego, być może najlepszego w dorobku Woody’ego Allena – który kilkanaście minut wcześniej „sprzątnął” sprzed nosa samego George’a Lucasa Oscara zarówno za scenariusz, jak i reżyserię. Choć Gwiezdne wojny zdobyły wówczas aż sześć złocistych nagród, to właśnie Annie Hall, z czterema statuetkami na koncie (czwarta trafiła do Diane Keaton, grającej tytułową Annie), zostało uznane za wielkiego zwycięzcę roku kinowego tysiąc dziewięćset siedemdziesiątego siódmego.
Odległa historia, powiecie. To prawda, ale jest to też historia mówiąca wiele o tym, jak… niewiele się zmieniło w Oscarach. Rokrocznie gala rozdania tych nagród to festiwal emocji, gigantycznego zainteresowania mediów i komercji – ale również artyzmu reprezentowanego przez bardzo dobre, nierzadko wybitne dzieła filmowe, które być może w przyszłości staną się częścią ścisłego kanonu klasyki. Co zresztą jest pierwszym z powodów, dla których ja, człek wciągnięty w oscarowy biznes dopiero w 2009 roku, piszę ten tekst. Drugą motywacją jest chęć przedstawienia Wam Oscarów i produkcji doń nominowanych jako czegoś, co jest fajne i autentycznie da się oglądać; nie słuchajcie tych wszystkich ludzi, którzy od lat ciągle narzekają na kolejne werdykty Akademii, choć na ogół widzieli tylko jeden nominowany film. A trzeci powód? Ten jest odrobinkę egoistyczny, bowiem chciałbym się dziś wcielić się w rolę Amerykańskiej Akademii Filmowej i udać, przynajmniej na tych kilkanaście minut Waszej uwagi poświęconej mojemu artykułowi, że faktycznie mogę przyznać komuś Oscara w jej imieniu.
A jest komu i czemu przyznawać, gdyż w tym roku, jak i w zeszłym, Akademia dopuściła do wyścigu o tytuł Najlepszego Obrazu aż 10 pozycji (chwała im za to – koniec pomijania doskonale przyjętych kasowych hitów i tworów Pixara!), z których każda znalazła się w czołówce najwyżej ocenionych, tak przez profesjonalnych recenzentów, jak i zwykłych widzów, produkcji ostatniego roku.
Zanim zacznę, kilka informacji technicznych. Po pierwsze stosuję wyłącznie angielskie tytuły filmów, gdyż większość obejrzałem w oryginalnej wersji językowej, którą zresztą preferuję. Po drugie przy każdym tytule zamieściłem oceny z portalu Rotten Tomatoes, reprezentujące poziom uznania dla każdego z nich – pierwsza liczba dotyczy opinii krytyków, druga opinii mniej lub bardziej typowych zjadaczy popcornu. I trzecia uwaga: postanowiłem zaprezentować tylko Wspaniałą Dziesiątkę nominowanych do Oscara za Najlepszy Obraz. Z większością pozostałych także się zapoznałem, jednak z litości dla Waszego wolnego czasu i mojej klawiatury, dziś o nich nic nie napiszę… Zaczynamy!
The King’s Speech – 12 nominacji, 95% i 95% na RT
Uwielbiam wszelkiego rodzaju filmy historyczne (nawet te ahistoryczne, jak słynny Braveheart, zdobywca Oscara #1 z 1995 roku), a filmy o brytyjskich monarchach w szczególności. I pewnie dlatego – wiecie jak to jest z rozbuchanymi oczekiwaniami – The King’s Speech nie olśniło mnie zbyt silnym blaskiem. Co w moim słowniczku oznacza, że problemy króla Jerzego VI z jąkaniem się zajmują „dopiero” trzecią pozycję na oscarowym podium Nadiru Radeny. Za co lub komu bezsprzecznie przyznałbym (Wy)mowie Króla (wybaczcie, ale polski tytuł, choć dobry, jakoś mnie nie przekonuje) złotą statuetkę? Colinowi Firthowi za błyskotliwe i piekielnie wiarygodne wcielenie się w ostatniego (de facto) monarchę Imperium Brytyjskiego. Oscary ofiarowałbym także za do cna realistyczną scenografię, która zabiera nas w podróż w czasie w lata 30-te i 40-te, a co za tym idzie także za fantastyczne kostiumy. Blisko Oscara znaleźliby się zaś niebywali Geoffrey Rush oraz Helena Bohnam Carter – niestety, moim zdaniem konkurencja była po prostu lepsza.
True Grit – 10 nominacji, 95% i 88% na RT
Western. Bracia Coen. Jeff Bridges. Najkrócej mówiąc – mój pierwszy faworyt do głównego trofeum. Co jest intrygujące, bo western nie jest wcale moim ulubionym gatunkiem, na Coenów zaś zwykle patrzę podejrzliwie (A Serious Man i There Will Be Blood są dla mnie niestrawne), a Jeffa Bridgesa kojarzę jedynie migawkami. Tym niemniej, jest to produkcja doszczętnie miażdżąca, piękna wizualnie i dźwiękowo, cudowna aktorsko, a te realia tzw. Dzikiego Zachodu…! Oczywiście i fabuła niezgorsza, i humor zachwycający. Dlatego też, gdybym był ucieleśnieniem Akademii, jej nagrody znalazłyby się w rękach Ethana i Joela Coenów jako reżyserów i zarazem scenarzystów, którzy zaadaptowali na potrzeby kina powieść True Grit niejakiego Charlesa Portisa. Dodatkowo, wyróżniłbym za niebywałą rolę drugoplanową nastoletnią aktorkę Hailee Steinfeld. Kto widział ten film, nie będzie miał wątpliwości, że Oscar jej się należy. A kto nie widział – marsz do kina, dopóki jeszcze jest wyświetlany! Co jeszcze? Oscar za montaż dźwięku. Jeff Bridges, kostiumy i scenografia znalazły się w pobliżu statuetek, lecz tutaj niepodzielnie rządzi i dzieli The King’s Speech.
The Social Network – 8 nominacji, 97% i 89% na RT
Nie ukrywam, że z tym filmem mam duży problem. David Fincher, twórca takich dzieł jak Fight Club czy Seven, postawił na dzieło przyziemne, tak jakby biograficzne, o twórcy Facebooka, a dokładnie jego dojściu do wielkiej sławy i wielkich pieniędzy. The Social Network wywołuje dreszcze, jest niepokojące, mrozi chłodem aktora Jesse Eisenberga odgrywającego rolę Zuckeberga (nominacja wprawdzie zasłużona, ale nic poza tym) i w ogóle po seansie ma się dziwne wrażenia, jednak… jakoś mi brakuje tej wybitności, którą zachwycali się recenzenci. Być może nie czuję lub nie rozumiem tego filmu, nie wiem. Wiem natomiast, że jeśli The Social Network otrzyma Oscara za Najlepszy Obraz – a bardzo wiele na to wskazuje – nie będę zbyt szczęśliwy. Żeby było jeszcze śmieszniej, w moim zestawieniu film nie zdobyłby ani jednego Oscara, byłby jednak o krok od sięgnięcia po niego w kategorii reżyserii (Fincher to, mimo wszystko, wciąż Fincher), adaptowanego scenariusza, a także muzyki.
Inception – 8 nominacji, 86% i 94% na RT
Mój drugi faworyt, ustępujący wyłącznie True Grit. Christopher Nolan po prostu nie zawodzi. Memento, Insomnia, Batman Begins, Prestige, The Dark Knight – wszystko produkcje najwyższej jakości, nietypowe, mroczne i zagmatwane. Podobnie jak samo Inception, bez dwóch zdań najoryginalniejszy z filmów z czołowej oscarowej dziesiątki, oparty na świeżym pomyśle i wykonany w sposób, który najlepiej określa zwrot „mind-blowing”. Dodatkowy atut – Inception poddaje się przeróżnym, bardzo fajnym interpretacjom (vide artykuł Łukasza). Stąd też ja przyznałbym Oscara za scenariusz oryginalny właśnie Nolanowi, pominiętemu w nominacjach reżyserskich, gdzie jednak i tak panowała gigantyczna konkurencja. Pozostałe statuetki powędrowałyby do Inception za kategorie techniczne – pobudzający wyobraźnię dźwięk, zapierające dech w piersiach zdjęcia i, co jest ważne w kontekście reszty konkurencji, niekłujące w oczy efekty specjalne.
The Fighter – 7 nominacji, 90% i 90% na RT
Nie lubię filmów z okładającymi się po mordzie facetami, tudzież dziewczynami, ale nawet ja muszę przyznać, że trafiają się wśród nich prawdziwe perełki. Million Dollar Baby Clinta Eastwooda, zwycięzca Oscarów z 2004 roku, to jedna z tych perełek. Drugą jest Raging Bull z Robertem De Niro. Trzecią Rocky. Czwartą… nie, czwartą nie będzie wcale The Fighter. Ten film za bardzo podąża schematem Rocky’ego (choć, żeby było zabawniej, jest oparty na faktach!) i sam nie wie, czy ma być: opowieścią o tytułowym pięściarzu, który zmaga się ze swoją rodzinką, czy też opowieścią o narkotyzującym się bracie owego pięściarza. The Fighter to jednak kawał dobrego kina, niemal perfekcyjnie wyreżyserowanego (zasłużona nominacja dla Davida Russella) z powalającą na deski kreacją Christiana Bale’a (gra rzeczonego brata), który przeszedł samego siebie i w moim rozdaniu znokautowałby niemal tak samo dobrego Geoffreya Rusha w zawodach o Oscara za rolę drugoplanową. Ciekawostką, w odniesieniu do Bale’a, i charakteru produkcji, jest fakt, że The Fighter otrzymał aż dwie nominacje dla najlepszych aktorek drugoplanowych. Niestety, ani Amy Adams, ani Melissa Lao nie mogą się równać z Hailee Steinfeld z True Grit.
127 Hours – 6 nominacji, 93% i 88% na RT
Kiedy podchodziłem do 127 Hours, zachodziłem w głowę, co można ciekawego pokazać w półtoragodzinnej historii gościa, który wpadł w pułapkę i musiał odciąć sobie rękę, by się z niej wydostać. Danny Boyle, ten sam, który stworzył obsypany nagrodami Slumdog Millionaire, przekuł jednak tą prostą opowieść opartą na faktach w wyjątkowy i zaskakująco wciągający dramat o sile i determinacji jednego tylko człowieka. Jak mu się to udało? Film sprzedają w głównej mierze dwa elementy: fantastyczny (i fantazyjny) montaż i James Franco. Można by pomyśleć, że rola tego aktora ograniczy się do efektownego postękiwania i pojękiwania z bólu, jendak ponownie dałem się zaskoczyć in plus. Na żadnego Oscara jednak w „mojej” Akademii 127 Hours nie może liczyć (inne nominacje: piosenka, muzyka i scenariusz). Po prostu ponownie zgarnęła je dla siebie jeszcze lepsza konkurencja.
Toy Story 3 – 5 nominacji, 99% i 91% na RT
Kolejna z rzędu, bo druga po Up, nominacja dla filmu animowanego Pixara. Ironia losu polega na tym, że na tle wszystkich ostatnich filmów tegoż Pixara – zwłaszcza Up, któremu w zeszłym roku życzyłem zwycięstwa, oraz Wall.E – trzecie Toy Story przedstawia się, cóż, może nie od razu źle, ale z pewnością troszeczkę blado. Przy czym od razu wyjaśniam, że „blado” w przypadku Pixara to i tak 1) określenie arcydzieła i 2) przyczynek do zmasowanego uwielbienia i krytyków, i publiczności. Oscara w kategorii najlepszy film animowany Woody i spółka mają w kieszeni, natomiast w pozostałych… no, nie bardzo. Nominowana piosenka zupełnie do mnie nie trafia, scenariusz adaptowany wypadł lepiej u pozostałych pretendentów do oscarowego tronu, a montaż dźwięku, choć wspaniały, musi ustąpić miejsca Inception oraz True Grit. Aha, gdyby ktoś „poważny” się pytał – nie, fakt, że Toy Story 3 jest w czołówce, nie jest znakiem infantylizacji społeczeństwa amerykańskiego. To po prostu naprawdę świetny film dla każdej grupy filmowej.
Black Swan – 5 nominacji, 88% i 86% na RT
„To ten z Natalie Portman i baletem” – tak ktoś gdzieś elokwentnie napisał o Black Swan. Zabawne, bo właśnie te dwie rzeczy człowiek najlepiej zapamiętuje po seansie. Natalie Portman, nasza ukochana/znienawidzona Padme z trylogii prequeli, lśni tak silnym blaskiem, że przyćmiewa pozostałe kreacje aktorskie i u mnie ma Oscara. A balet? Jego piękno – i chorobę psychiczną głównej bohaterki – cudowne wyciąga niesamowity montaż, za którego także przyznałbym stosowną nagrodę. Sam film ogółem nie jest łatwy w odbiorze, jeden moment nieuwagi powoduje zagubienie widza, a reżyser, nominowany do Oscara Darren Aronofsky (The Fountain, Requiem For a Dream), jak zwykle tak skonstruował swoje dzieło, że można je określić tylko jednym słowem: wariactwo. Ale za to jakie piękne wariactwo!
The Kids Are All Right – 4 nominacje, 95% i 74% na RT
Sympatyczny i przyjemny film o rodzince, której członkami są: brat, siostra, mama i… mama. Słyszałem opinię, że The Kids Are All Right to feministyczny film gloryfikujący homoseksualizm i mieszający z błotem wszystkich facetów. Ciekawe, bo ja go odebrałem przede wszystkim jako bardzo dobrą, skupioną na dialogach, humorze i postaciach, historię obyczajową. Czy przyjęłaby się tak dobrze u krytyków, gdyby zamiast drugiej mamy był ojciec? Uczciwie przyznam, że pewnie nie. Inna rzecz, że wówczas nie zobaczylibyśmy w filmie albo fantastycznej Annette Bening (nominacja!), albo porywającej Julianne Moore. Zachwyt krytyki – widzów już mniej – w The Kids Are All Right wywołał chyba jednak przede wszystkim inteligentny, zabawny scenariusz oryginalny, nominowany do Oscara i nieznacznie słabszy od tego, co zaprezentował sobą Nolan ze swym Inception.
Winter’s Bone – 4 nominacje, 95% i 74% na RT
Polski tytuł tego filmu brzmi „Mężczyźni, którzy nienawidzą kobiet” i, przynajmniej w mojej skromnej opinii, zbytnio nastawia widzów na tylko ten jeden, konkretny motyw, który się przewija przez Winter’s Bone. Produkcja ta jest tymczasem, trochę jak 127 Hours, pomnikiem na cześć ludzkiej determinacji, tyle że nakierowanego nie na przetrwanie jednej groźnej sytuacji, lecz całego ich szeregu, w zmaganiu się z szarym, śmierdzącym i brudnym życiem. Te trzy ostatnie określenia idealnie zresztą pasują do Winter’s Bone, filmu tak anty-American Dream, że człowiek jest w stanie jedynie wybałuszyć oczy ze zdumienia, że jego akcja dzieje się w USA. Oscary? Gdyby przyznawano nagrody za atmosferę i mrok, tu bym ją dał. A tak ani scenariusz, ani dwie nominacje aktorskie, choć ze wszech miar słusznie przydzielone, z trudem sięgnęłyby podium, co dopiero „złota”.
Podsumowanie
Zanim zacznę owo podsumowanie, muszę, w ramach honorowego obowiązku, wspomnieć o dwóch kategoriach, które są miłe memu sercu, a w których – jako sławetna Akademia – nie obdarzyłbym Oscarem żadnego filmu ze Wspaniałej Dziesiątki. Rzecz rozchodzi się o najlepszą muzykę oraz najlepszą piosenkę. W pierwszej dziedzinie nagroda wylądowałaby w ramionach Johna Powella, kompozytora soundtracku do How To Train Your Dragon (98% i 90% na RT), który w przeszłości wsławił się mistrzowskim umuzykowieniem trylogii Bourne’a. W drugiej kategorii oscarowa łaska spłynęłaby na klasyczny disneyowski utwór I See The Light z filmu Tangled (90% i 89% na RT), współskomponowany przez 8-krotnego (!) zdobywcę Oscara, Alana Menkena.
Formalnościom stało się zadość, toteż czas na właściwe podsumowanie. Nie wiem, czy spełniłem oryginalne założenia tego teksu i kogokolwiek choćby odrobinkę zachęciłem do głębszego zapoznania się z oscarowymi nominacjami. Mam nadzieję, że tak – jeśli nie ocenami z RT, bezwstydnym wychwaleniem poziomu filmów i swoimi długaśnymi wywodami, to przynajmniej sugestią, że obejrzenie wszystkich nominowanych produkcji przed rozdaniem Oscarów Wam też pozwoli kiedyś pobawić się w Akademię i trochę powymądrzać przed niewtajemniczonymi.
No dobrze, to na koniec nieco powagi. W tym roku Amerykańska Akademia Sztuki i Wiedzy Filmowej, jak nigdy wcześniej, wystawiła do biegu filmy, które w stu procentach zasłużyły na wzięcie udziału w wyścigu o najcenniejszy z dziesiątek przyznawanych co roku Oscarów. Wystarczy spojrzeć na liczby z Rotten Tomatoes, portalu, gdzie rzadko kiedy jakakolwiek produkcja daje radę przekroczyć magiczną barierę 80% pozytywnych opinii. Jak nigdy przedtem, vox populi et vox critici równa się vox academia. Ale jak w rzeczywistości wybierze owa Akademia? Ja postawiłem na True Grit (5 nagród), Inception (4) i The King’s Speech (3). Kto naprawdę wyjdzie z 83-ciej gali rozdania Oscarów jako zwycięzca, a kto jako przegrany? Przekonamy się już za parę dni!