Dawno, dawno temu, gdy w USA swą premierę miał gwiezdnowojenny cykl komiksowy o krótkiej, acz treściwej nazwie Legacy (u nas: Dziedzictwo), jego twórcom przyświecała idea wciągnięcia jak największej liczby nowych fanów Star Wars w barwny świat obrazkowego Expanded Universe. Nie jest przypadkiem, że pierwszych kilkanaście odcinków obfitowało w niezliczone analogie do Gwiezdnej Sagi, stare-nowe lokacje, maszyny i symboliki, które w Polsce krytykowano, zresztą słusznie, pod zarzutem odgrzewanych kotletów — zabiegi te miały na celu zainteresowanie gawiedzi, bojącej się nagle wskoczyć w głębokie wody, dajmy na to cykl Republic czy Empire. Przy okazji ci starsi, wierni fani-weterani otrzymali obietnicę, że w Star Wars Legacy nie zabraknie mnóstwa nawiązań do wcześniejszych pozycji, a jedną z największych tajemnic do odkrycia będzie tożsamość głównego antybohatera, czyli Dartha Krayta. Ileż było spekulacji! Ileż padało nazwisk! Czemu to wszystko wspominam? Otóż biedny, polski fan, którego niestety ominęły te zgadywanki, błyskawicznie otrzymał trzeci tom Dziedzictwa — w nim zaś wyjawienie straszliwej prawdy o straszliwym Mrocznym Lordzie Sithów. Czy sam komiks trzyma jednak poziom dorównujący wadze wydarzeń i rewelacji, które obrazuje? Czytajcie dalej.
Smocze szpony szczególnie urzekają swoimi postaciami. Na pierwszym planie znajduje się oczywiście Darth Krayt, którego długa historia zahacza o Wojny Klonów i Nową Erę Jedi. Chociaż nie grzeszy ona nadmierną inwencją, jest logiczna, spójna i nie powoduje rozczarowania. Muszę się jednak poskarżyć, że kontakt przyszłego Mrocznego Lorda z naukami Sithów rozwiązano w sposób do bólu oklepany, mianowicie poprzez „zwiedzanie” grobowców na Korribanie. Tuż za Kraytem plasuje się Cade „Dajcie mi spokój” Skywalker, który ma rozbrajającą manierę odpowiadania żartami na patetyczne wypowiedzi Sithów i w zasadzie jest całkiem nieźle poprowadzony przez scenarzystów. Co by tu jednak nie ukrywać, najwięcej oklasków zgarniają dwie niemłode bohaterki z przeszłością równie tajemniczą jak Kraytowska — przebiegła moff Nyna Calixte oraz łowczyni nagród, a zarazem matka Cade’a, Morrigan Corde. Obie panie łączy umiejętność współpracy w zespole poprzez studzenie zapałów gorących głów, skłonność do knucia, nieistniejące relacje z rodziną, jak i też… coś na tyle zaskakującego, że czytelnik po odłożeniu komiksu czuje się całkiem oszołomiony. W każdym razie obie bohaterki są świetnie skonstruowane, szczególnie, że motywacje ich działań owiewa mgiełka niejasności. Nie wiemy tak naprawdę, czy mamy do czynienia z postaciami dobrymi, złymi, czy czymś pośrodku — a wszyscy lubimy niejednoznacznych bohaterów.
W warstwie fabularnej Smocze szpony trzymają się dość podobnego schematu, co pierwszy tom Dziedzictwa, Złamany — mamy liczne zwroty akcji, pościgi, pojedynki na miecze świetlne, wybuchowe charaktery i niewielki odczynnik tak zwanej epickości; zdarzenia wielkiego kalibru rozgrywają się bowiem w zaciszu paru pomieszczeń. Różnica polega głównie na tym, że dzięki doskonale wplecionym w opowieść reminiscencjom oraz mnogości interesujących wątków, schemat ów nabiera zdecydowanie większej oryginalności. Pomysł scenarzysty, by poszukiwanego przez Sithów Cade’a wysłać w samo jądro ciemności i poddać go niezliczonym próbom nie jest świeży, za to powoduje zaistnienie dwóch arcyciekawych wątków. Pierwszy, z udziałem Calixte, dotyczy niezadowolonych z rządów Imperatora Krayta moffów i admirałów, którzy coraz bardziej żałują decyzji sprzymierzenia się z Zakonem Sithów. Być może szykuje to podwaliny pod kolejny rozłam w szeregach Imperium, co doda pikanterii obecnej, i tak już niewesołej, galaktycznej rzeczywistości. Drugi oscyluje wokół z pozoru poronionej idei wyrwania Cade’a z matni, w którą sam dobrowolnie się wpakował. Sukcesu wyprawy „ratunkowej” można się co prawda domyślić, niemniej ogromnym plusem jest fakt, że w dniu akcji nic się nie dzieje na styk, nie ma żadnych podejrzanych zbiegów okoliczności czy innych nieprawdopodobnych wypadków w stylu pojawienia się niespodziewanego sojusznika lub/i przeciwnika.
Jeśli chodzi o oprawę graficzną, znana i lubiana rysowniczka Jan Duursema jak zwykle odwaliła kawał dobrej roboty. Nie sądzę, bym mógł dodać od siebie coś, czego już nie powiedziano o jej kresce w dziesiątkach innych recenzji, dlatego skupię się na minusach. O ile poziom wykonania twarzy różnych bohaterów i malujących się nań emocji jest bardziej niż piekielnie zadowalający, o tyle od czasu do czasu autorce zdarzają się błędy. Najczęściej dotyczy to sytuacji, gdy oblicze jakiegoś bohatera pokazane jest pod dziwnym kątem, ale niekiedy, dajmy na to przypadek Cade’a, nie przypomina on samego siebie. W jednej scenie miałem nieodparte wrażenie, że spoglądam na ucharakteryzowaną twarz aktora Luke’a Wilsona. I było to doprawdy niepokojące wrażenie. Drugi zarzut kieruję pod adresem grafiki przedstawiającej walki, z wyszczególnieniem starć z udziałem mieczy świetlnych. Dynamizm jest, efektowność jest, za to klarowności absolutnie brak. W wielu momentach zastanawiałem się, na co ja w zasadzie patrzę. Swego czasu wśród polskich fanów dyskutowało się o kluczowej scenie walki Obi-Wana z przyszłym Lordem Sithów. Teoretycznie soon-to-be Darthowi Kraytowi odcięto rękę mieczem świetlnym, ale ilekroć patrzę na ten fragment, tak widzę, że za utratę ramienia odpowiada pchnięcie Mocą. Tylko jakie pchnięcie Mocy urywa ludziom ręce? Koniec końców jednak, rysunki są bliskie perfekcji i byłbym przeszczęśliwy, gdyby pozostałe komiksy Star Wars mogły się poszczycić podobnej jakości grafiką. I kolorami, gdyż te z trzeciej części Dziedzictwa zostały użyte wyśmienicie.
Smocze szpony pełnymi garściami czerpią z dorobku Expanded Universe, co niebywale mnie raduje. W komiksie otrzymujemy unikatową szansę spojrzenia na postać dotychczas znaną jedynie z książek, to znaczy Vergere, jak i również krwiożerczych Yuuzhan Vongów oraz wytworów ich biotechnologii. Doskonale ukazano odbudowane Coruscant, które w swych trzewiach nadal nosi niezliczone ślady yuuzhańskiej flory z okresu, gdy najeźdźcy zburzyli ekumenopolis i przemienili planetę w Yuuzhan’tar. Aż mi się przypomniały najlepsze kawałki nihilistycznej Nowej Ery Jedi. Do tego możemy też dodać wzmiankę o Darthcie Caedusie (niestety tłumacz powielił literówkę z oryginału i dostaliśmy jakiegoś Cadeusa), Lady Lumyi, Stuletniej Ciemności i tym podobnych. Na gwiezdnowojenny klimat, którym trzeci tom Dziedzictwa jest wprost przesiąknięty, składają się także przemykający w tle przedstawiciele obcych ras, występujące na drugim planie postacie Wookieego Chaka, Devaronianki Kee oraz Hutta w wersji żeńskiej, czyli obładowanej biżuterią, zaskakująco uroczej (!) Jool.
Miałem się jeszcze popastwić nad tłumaczeniem, ale doszedłem do wniosku, że niespecjalnie ma to sens. Pan Jacek Drewnowski nie popełnił żadnego karygodnego błędu w stylu niefortunnego „Mandaloriańczyka” z czasopisma Star Wars Komiks, chociaż znane z książek Objęcia Bólu zamienił na nieoddający przeznaczenia opisywanego obiektu Uścisk Śmierci. Sprawy przekładu za nami, nadszedł więc czas na podsumowanie całego, grubego zeszytu składającego się na Dziedzictwo Trzy, Smocze szpony. Kombinacja niezłej fabuły, bardzo dobrych rysunków, jeszcze lepszych postaci i wspaniałego klimatu zaowocowała powstaniem jednego z bardziej udanych komiksów Star Wars i bez wątpienia najlepszego z dotychczas wydanych w Polsce epizodów cyklu Dziedzictwo. Pomimo paru mankamentów rysunkowo-tłumaczeniowych i pewnych sztampowych rozwiązań fabularnych, myślę, że fani uniwersum George’a Lucasa będą raczej mocno zadowoleni z lektury Smoczych szponów. Pozostali czytelnicy, z różnych powodów śledzący przygody Cade’a i spółki, powinni się zaś poczuć co najmniej usatysfakcjonowani trzecią częścią Dziedzictwa, którą niniejszym gorąco Wam polecam.
Ogólna ocena: 9/10
Fabuła: 8/10
Klimat: 10/10
Rysunki: 9/10
Kolory: 10/10
Powyższa recenzja została pierwotnie opublikowana na portalu Paradoks.