Pamięć

Dwa tygodnie po zakończeniu wojny z Yuuzhan Vongami

**********

Wir nadprzestrzeni rozmył się i przekształcił w siatkę diamentowych punkcików, pośród których błyszczała brązowa, jakby lekko przybrudzona tarcza niegościnnej, pustynnej planety. W oddali złocistym blaskiem żarzyły się dwie gwiazdy.

Drżącymi z podniecenia dłońmi objąłem stery swojego niewielkiego statku. Przygotowywałem się do tej wyprawy od wielu, wielu dni; może już nawet od oficjalnego ogłoszenia końca wojny z Yuuzhan Vongami. Gdy wszyscy świętowali lub wylewali rzewne łzy, szacowali straty lub z niepokojem oczekiwali na wieści od i o swoich dawno niewidzianych krewnych, ja zacząłem układać plan mojej eskapady. Po zadziwiająco łatwo uzyskaną aprobatą wzruszonych rodziców, zebrałem w końcu ekwipunek, zapasy i informacje, które w okresie powojennym miały wartość większą niż najpotężniejszy turbolaser.

Tak oto znalazłem się na orbicie Tatooine, oczami wyobraźni spoglądając na bielutki kadłub Niszczyciela Gwiezdnego typu Imperial, który posyłał dziesiątki szmaragdowych błyskawic w sylwetkę uciekającej koreliańskiej korwety — w momencie, gdy ostatni strzał „Devastatora” rozbił w drobny pył generator osłon „Tantive’a IV”, zacząłem realizować największe marzenie dzieciństwa. Podążyłem pierwszymi śladami „Wielkiej Trójki” w drodze do ich glorii i chwały: Luke’a Skywalkera, Hana Solo i księżniczki Lei Organy.

Tak mi się wspaniale złożyło, że rozpocząłem podróż akurat w przeddzień trzydziestej rocznicy bitwy o Yavin!

Nie zdołałem, niestety, przekonać kontrolera przestrzeni powietrznej Mos Eisley, by pozwolił mi wylądować w Doku 94, gdzie, jak głosiła legenda, stał niegdyś „Sokół Millenium”. Posadziłem więc swoją maszynę w wyznaczonym przez burkliwego urzędasa miejscu i natychmiast zrozumiałem, dlaczego gwiezdni podróżnicy tak bardzo nie cierpieli klimatu planety. Po paru minutach całe moje ubranie przesiąkało potem, a w gardle czułem taką suchość, jakbym nie pił wody przez dobrych kilka dni.

Przez ulice Mos Eisley szedłem zdecydowanym krokiem, nie rozglądając się wokół siebie. Przyciąganie uwagi w mieście znanym z nieprawdopodobnej koncentracji wszelakich mętów było ostatnią rzeczą jakiej potrzebowałem — za to pierwszą rzeczą był śmigacz, który udało mi się wynająć oczywiście za odpowiednią ilość gotówki. Pół godziny później mknąłem po pustkowiach z niezbyt zawrotną prędkością, w starym, odrapanym X-34.

Jako że nikt nie wiedział, gdzie znajdowała się pustelnia Obi-Wana Kenobiego (jeśli w ogóle jeszcze istniała), za cel obrałem dawne domostwo Larsów, w którym wychował się późniejszy twórca Nowego Zakonu Jedi. Przez wiele lat budynki farmy były własnością Darklighterów, ale szczerze mówiąc nie wiedziałem, czy nie zostały komuś sprzedane. Tak czy siak, miałem możliwość zobaczyć je jedynie z oddali, bo bliższa wizyta mogłaby być niepożądana przez gospodarzy.

W gruncie rzeczy wystarczyło mi, by przez moment popatrzeć na świat tak, jak młody Luke Skywalker, zwykły, wiejski chłopak marzący o życiu z dala od Tatooine i wstąpieniu do Imperialnej Akademii — jak ktoś pozbawiony perspektyw rozwoju, z tajemniczą przeszłością, nudną teraźniejszością i dość beznadziejną przyszłością.

Któż mógł przypuszczać, że kiedyś Luke Skywalker stanie się bohaterem i natchnieniem dla miliardów młodzieńców w całej galaktyce? Rozumowanie było proste: skoro „chłopak z zadupia” mógł zostać bohaterem, to przecież ja też mogłem się nim stać, prawda?

Uśmiechnąłem się do swojego odbicia w zabrudzonej owiewce śmigacza. Marzenia, ech, te marzenia!

Spodziewałem się widoku pojedynczego, kopulastego budynku i zarysu wielkiego dołu, prowadzącego do podziemnych części kompleksu mieszkaniowego. Tymczasem kiedy dotarłem na miejsce, ujrzałem kompletnie inny obraz. Brązowawych budynków było więcej, a wszystkie łączyły się ze sobą korytarzami, jeżeli zaś dół jeszcze istniał, to prawdopodobnie został czymś przykryty. Dawna farma Larsów ani trochę nie przypominała tego, czym była tu w czasach panowania Imperium.

Zanim ktokolwiek mnie spostrzegł, odjechałem — ze szczyptą rozczarowania, rzecz jasna, ale też dziwnej nostalgii towarzyszącej całej mojej wizycie na Tatooine. Czułem się prawie tak, jakbym kiedyś tu mieszkał i po kilkunastu latach powrócił, by zastać zupełnie odmienioną planetę.

Uznałem, że najwyższy czas udać się do słynnej kantyny Chalmuna, gdzie po raz pierwszy Skywalker i Kenobi spotkali Solo i Chewbaccę. W przeciwieństwie do domostwa Larsów, kantyna spełniła moje oczekiwania. Liczyłem na to, że wewnątrz lokalu ujrzę gamę gatunków inteligentnych, łajdaków i łowców nagród, paskudne stoliki i podziurawione ściany, nieznośną duchotę oraz ciemnawą atmosferę dostałem to wszystko! Ba, dostałem z nawiązką w postaci trudnego do zniesienia odoru potu i rozlanego alkoholu. Coś za coś, prawda?

Zamówiłem jakiegoś błękitnawego drinka i udając, że nie szukam nikogo konkretnego, ostrożnie się rozejrzałem. Popijając trunek z niedomytej szklanki, zapaskudzonej brudnymi paluchami jakiejś włochatej istoty, wyobraziłem sobie, jak przy jednym ze stolików siedzi Han Solo, negocjując z Obi-Wanem Kenobim cenę przelotu na Alderaan, a w tle przygrywa jakaś tandetna jizzowa muzyka. „Widząc” w głowie tą wizję, uśmiechnąłem się.

To był błąd. Przy pobliskim stoliku doszło do bójki i, nieszczęściem, uśmiechając się, zerknąłem właśnie w tamtym kierunku. Jeden z obcych wyciągnął do przodu ramię i gniewnie krzyknął coś w swoim języku. Jego palec wskazujący był wycelowany prosto w moją pierś. Po chwili ten palec zastąpiła lufa pistoletu blasterowego. Zrobiło mi się goręcej w okolicach uszu. Czując nagły dopływ adrenaliny, rzuciłem się na podłogę.

— Żadnych blasterów! — krzyknął rozpaczliwie barman, nurkując za ladę. Natychmiast stanął mi przed oczami kiczowaty, ale zabójczo realistyczny obraz Rodianina usmażonego blasterem Hana Solo, który zobaczyłem kiedyś na wystawie, na swojej planecie. Mało brakowało, a poczułbym na własnej skórze, jak to jest dostać od kogoś z blastera. Nie kusząc losu, wyskoczyłem z kantyny jak porażony prądem i puściłem się biegiem w stronę portu.

**********

W ciągu trzydziestu lat galaktyka zmieniła się praktycznie nie do poznania. Niektórzy, wspominając te czasy, mówili, że były one lepsze, spokojniejsze, bezpieczniejsze. Czasy dominacji Imperium przyniosły przecież pokój, były wytchnieniem od wojny, która później targała Nową Republiką przez dobrych piętnaście lat, a jego zbrodnie, choć straszliwe, nie mogły się równać ludobójstwom i zniszczeniom dokonywanym przez fanatycznych Yuuzhan Vongów.

Spoglądając na Cmentarzysko — szczątki Alderaan, pięknej planety, którą unicestwił strzał z Gwiazdy Śmierci — niektórzy zadawali sobie dwa pytania: czy patrząc przez pryzmat ostatnich lat tragedia Alderaan nie była li tylko mało istotnym incydentem? Czy dysponując potęgą Gwiazdy Śmierci, Imperium z łatwością dziecka burzącego babkę z piasku nie pokonałoby Yuuzhan? Z punktu widzenia zagorzałych zwolenników ustroju demokratycznego i ocalałych mieszkańców Alderaanu, te pytania były bluźnierstwem i najwyższą obrazą, wyrazem zwykłej hipokryzji i obłudy.

Wlatując w obszar dryfujących skalnych pozostałości planety, nie sądziłem, że kogokolwiek tam spotkam. Łatwo sobie więc wyobrazić, jak wielkie było moje zdumienie, gdy na ekranie komputera pokładowego wyświetliło się kilkaset transponderów statków najróżniejszych klas i typów.

Dopiero w połowie drogi do środka kręgu asteroid, uświadomiłem sobie, dlaczego zebrał się tu tak liczny tłum, i palnąłem się w czoło, że nie wpadłem na to od razu po wyjściu z nadprzestrzeni.

Dzisiaj był Dzień Pamięci! I to bardzo szczególny — mijało przecież równych trzydzieści lat od zniszczenia Alderaanu.

Liczba statków rosła z każdą minutą, aż sięgnęła imponującej sumy tysiąca. Zorientowałem się, że wszystkie promieniście okalają blisko stumetrowy, błękitny jacht gwiezdny o charakterystycznej alderaańskiej linii. Kątem oka dostrzegłem błyskającą lampkę na moim pulpicie łączności. Ktoś przesyłał na otwartym kanale jakąś transmisję.

Wcisnąłem odpowiedni guzik. Przed moimi oczami rozjaśniał hologram pięknej, choć już niemłodej kobiety odzianej w prostą, długą białą suknię.

Księżniczka Leia Organa Solo, zdumiałem się w myślach, czym prędzej wsłuchując się w słowa wychodzące z jej ust.

— … nie wolno nam o tym wszystkim zapomnieć. Ale też nie wolno nam mówić o tragedii Alderaanu słowami nienawiści, gniewu i urazy. Nie wolno nam wykorzystywać retoryki tych, którzy chcieli nas zniszczyć. Nie wolno nam sprawić, by koło się zamknęło. Ci wszyscy, którzy tu zginęli, pragnęli sprawiedliwości i pokoju, galaktyki wolnej od opresji, ucisku i tyranii. — Księżniczka zamilkła, dając słuchaczom chwilkę czasu na zadumę. — Nie wolno nam o tym zapomnieć. To nasze przyrzeczenie i obowiązek względem nich.

Leia Organa Solo powiedziała jeszcze kilka zdań i zniknęła z holoprojektora, by ustąpić miejsca trzem dziewczynom, które zaintonowały wyjątkowo piękny, melancholijny wiersz słynnej alderaańskiej poetki, Hari Seldony. Przez następne pół godziny słuchałem jej requiem dla Alderaanu i kiedy poczułem, że łzy spływają mi po policzkach, zmusiłem się do wyłączenia transmisji. Otarłem twarz rękawem, zdziwiony, że choć nie byłem potomkiem Alderaańczyków, a historia, której słuchałem dotyczyła czegoś, co przestało istnieć na długo przed moimi narodzinami, byłem tak poruszony.

Pamięć. Tak, księżniczka miała rację, pamięć była najistotniejsza. Wielu już zapomniało o tym, co stało się tu trzydzieści lat temu, o zbrodniach Imperatora, o co tak naprawdę chodziło całej tej Rebelii. W galaktyce istnieją istoty inteligentne żyjące nawet tysiąclecia, a mimo to, Alderaan i to wszystko, co rozgrywało się w czasach jego unicestwienia, powoli stawało się jedynie częścią ponurej statystyki, kolejnym tematem na lekcji historii.

„Nie wolno nam o tym zapomnieć”.

Nigdy.

Pociągnąłem za dźwignię hipernapędu.

**********

Jakby się przypatrzeć bitwie o Yavin ze strony czysto strategicznej, zwycięstwo Rebeliantów nie miało żadnego większego znaczenia. W porządku, zniszczono Gwiazdę Śmierci, ale to przecież nie ona stała na straży tysięcy systemów gwiezdnych, lecz potężne floty złożone z ogromnych okrętów wojennych każda przynajmniej tak samo silna jak wszystkie ówczesne maszyny Sojuszu zgromadzone razem w tym samym miejscu.

Lecz dla Rebeliantów tamtych dni liczyło się coś innego. Idea, by walczyć z tyranią do końca. Idea, która poparta wystarczająco głośnym pokazem, miała się rozplenić na całą galaktykę.

Powoli okrążając pomarańczową kulę gazowego giganta, i zbliżając się do czwartego z jego księżyców, zdawałem sobie sprawę z faktu, że nie zobaczę nawet najdrobniejszego śladu po wydarzeniu, które zmieniło bieg historii galaktyki. Żadnych szczątków, tak jak w przypadku Alderaanu, ani żadnych budowli, jak na Tatooine, które mogłyby dać świadectwo tamtych lat. Wszystko poszło z dymem w ostatniej wojnie.

Przyleciałem tu jednak po to, by choćby przez sekundę poczuć tą szaloną radość, która wypełniała ciało Luke’a Skywalkera… a może też i jego ulgę? Czyż większość Rebeliantów na widok eksplodującej Gwiazdy Śmierci nie poczuła właśnie ulgi? Dopiero potem zapanował amok radości.

Zastanawiam się, czy w ciągu ostatnich pięciu lat ktokolwiek gdziekolwiek miał okazję doświadczyć tak czystej radości. Może na początku wojny, gdy zagrożenie było niedoceniane i wydawało się, że Nowa Republika jest w stanie osiągnąć szybkie zwycięstwo? A może wtedy, gdy najeźdźcy pokazali swe prawdziwe oblicze i sformowała się przeciw nim niezwykła koalicja starych wrogów? Osobiście w to wątpię. Później zaś, cóż, później każde zwycięstwo było zaprawione zbyt wielką dawką goryczy, śmierci i cierpienia. Nie było sposobu na odpędzenie się od myśli o setkach porażek, śmierci miliardów, czy straszliwym upadku Coruscant.

Rebelianci na Yavinie nie martwili się przeszłością, gdyż jej nie mieli. Każda wygrana z „niezniszczalnym” Imperium — nawet, gdy po nocach męczyły wspomnienia Ghormana, Gibadu lub Caamas — była powodem do świętowania.

W wojnie z Yuuzhan Vongami nie było czego świętować.

Może właśnie dlatego tu przyleciałem? Może dlatego wyruszyłem w tą dziwną podróż? By poznać smak, zabrać stąd cząstkę tej radości, której nie mogła zapewnić teraźniejszość?

Zawiesiłem tęskne spojrzenie na ciemnozielonej tarczy Yavina IV, żałując, że nie mogę wylądować na jego powierzchni, wejść do Wielkiej Świątyni Massassich i dotknąć jej kamiennych murów, znaleźć się tak blisko tej wspaniałej historii, jak tylko się dało. Powierzchnia księżyca wciąż była skażona yuuzhańskimi wytworami biotechnologii, a z gmachu nie pozostał nawet kamień na kamieniu. Nie pozostało nic, nic poza pamięcią.

Złapałem za stery swojego statku. Moja podróż, w której jeszcze nie zobaczyłem nawet ułamka tego, co chciałbym zobaczyć, dopiero się rozpoczynała, ale gdzieś w głębi mnie zakiełkowało wrażenie, jakby już dobiegła końca. I była to częściowo prawda — jeśli ograniczyć podróż do idei, że były to moje prywatne „obchody” trzydziestej rocznicy bitwy o Yavin. Owszem, były one skromne, ale opuszczając system Yavina, cieszyłem się, że do nich doszło.

Kto wie, czy za kolejnych trzydzieści lat w ogóle zostanie coś do oglądana, do zwiedzenia, do przeżycia wraz z uczestnikami tamtych zdarzeń.

Mam nadzieję, że tak jak ja, jest jeszcze wielu ludzi, którzy pamiętają o tym wszystkim, którzy będą tu wracać, którzy nie zapomną. Bo historia zapomniana to historia, której nie ma. Szczęśliwi ci, którzy nie przejmują się przeszłością, jednak jeszcze szczęśliwsi ci, którzy ją znają i rozumieją, nie dopuszczając do tego, by powtórzyły się jej najmroczniejsze części.

Gwiazdy przeistoczyły się w długie białe linie, witając błękit nadprzestrzeni. Podróż trwa dalej.