Niecałe trzy miesiące temu, gdzieś w okolicy godziny drugiej lub trzeciej nad ranem czasu leśnicko-wrocławskiego, Aquenral, mój redakcyjny kolega ze Star Wars Extreme, zadał mi pewne interesujące pytanie. Prawdę mówiąc w chaosie dziesiątek dziwnych rozmów i z powodu najzwyklejszego zmęczenia zupełnie zapomniałem, jaką dałem mu wtedy, na Dniach Fantastyki 2011, odpowiedź ale samo pytanie utkwiło mi w pamięci jak jakaś wyjątkowo złośliwa drzazga, i na tyle mi się spodobało, że pomyślałem o przytoczeniu jej w tej relacji. A brzmiało ono — czy nie żałujesz niejeżdżenia na konwenty przez te wszystkie lata?
Paradę czas zacząć!
Teraz ja zadam pytanie Wam: czy Wy też jeździcie na konwenty? Czy Wy też telepiecie się pociągiem przez nierzadko pół Polski, by na dwa, góry trzy dni spotkać się z innymi, takimi jak Wy, fanatykami Star Wars i nie-Star Wars? Należycie do tej zwariowanej grupy, której niestraszne spanie na podłodze, żywienie się śmieciowym jedzeniem i koniecznością targania ze sobą masy bagażu? Jeśli odpowiedź brzmi „nie”, ten tekst jest, wbrew pozorom, właśnie dla Was. Ja sam do września 2010 roku dawałem przeczącą odpowiedź na tego typu pytania, ba, był taki czas, gdy wzbraniałem się przed wyjazdem na różne Tatooiny, Falkony i Pyrkony. Byłem jedną z tych nielicznych bardziej znanych w fandomie internetowym osób, które nikt w życiu nie widział na oczy. Ale, jakby to górnolotnie rzec, zreformowałem się. Czy polubiłem konwenty? Nie, nie polubiłem ich. Pokochałem je. I StarForce 2011 tylko tę miłość umocnił.
Oryginalność niektórych „strojów” budziła podziw wielu fanów…
Ale po kolei. StarForce 2011 to trzecia edycja największego i najludniejszego (i nie, nie ma w tym żadnych czczych przechwałek, jakże typowych dla organizatorów takich imprez poprzedni rok uświadczył przybycie grubo ponad dziesięciu tysięcy fanów, a niżej podpisany był tego naocznym świadkiem!), a przy tym bezpłatnego zlotu Star Wars w Polsce. W tym roku odbył się on w mieście Kopernika, czyli Toruniu, i trwał, według oficjalnej miary, jeden dzień, a według nieoficjalnej, fanowskiej trzy dni. Czemu tak? Pierwszy i trzeci dzień to czas imprez dla szeroko pojętego Polskiego Fandomu Star Wars. Drugi dzień, 10 września, był natomiast przeznaczony dla wszystkich, którzy mogli przybyć do Centrum Targowego PARK. A czego nie było w tym, sporych rozmiarów, budynku! Dwumetrowe modele braci Kuleszów, wystawy rzadkich gadżetów i przedmiotów z logo Star Wars, gamesroom z Battlefrontem II i Jedi Academy w akcji, no i stoiska pełne różnego gwiezdnowojennego towaru, który schodził równie szybko jak TIE Fightery z taśmy produkcyjnej. Nad wszystkim symboliczną pieczę miał zaś Boba Fett, a dokładniej rzecz ujmując aktor, który go grał, Jeremy Bulloch.
Modele braci Kuleszów jak zwykle przyciągnęły mnóstwo fanów.
Na StarForce 2010, moim pierwszym zlocie Star Wars (tak, mija już mój pierwszy rok konwentowania!), zasłyszałem, że na konwenty nie jeździ się z powodu prelekcji, konkursów, czy spotkań z gośćmi specjalnymi, ale dla innych fanów dla atmosfery, klimatu, aury i innych określeń zbliżonych zjawisk pogodowych. I jest to stuprocentowa prawda. Są, oczywiście, obłąkańcy tacy jak ja, co lubią posiedzieć w jakiejś mniej lub bardziej dusznej sali, na której w pocie czoła produkuje się prelegent, prelegentka lub podobna biedna istota ludzka, i słuchają uważnie, co ów, owa bądź owo ma do powiedzenia. Są i „nerdy” tu znowu z głupim uśmieszkiem skieruję palec na siebie które nie tylko siedzą, ale starają się też dorzucić parę groszy ze swojej strony, i, bój się Mocy, autentycznie rozmawiają między prelekcjami o Star Wars, czy innym fantastycznym lichu. Są. Ale nawet oni w końcu dołączają do większości, która przyjechała po prostu dobrze się zabawić wśród znajomych (i nieznajomych), podzielających te same zainteresowania.
Imponująca kolekcja pamiątek i zdjęć Star Wars.
Oczywiście nie samymi spotkaniami ze znajomymi fanami, oglądaniem wystaw i graniem w Battlefronta II (nawiasem mówiąc, kto przyjeżdża na unikatowy w skali roku zlot, by pograć w pięcioletnią już grę, w którą może pograć każdego dnia u siebie w domu? Bezsens!) człowiek żyje. Są też takie rzeczy, jak parady, prelekcje, konkursy i rozmowy z gościem specjalnym. StarForce 2011 nieoficjalnie zaczął się właśnie od parady, która co prawda przeszła tylko kilkaset metrów i trwała z dziesięć minut, była za to dość efektowna i przez chwilę akompaniowały jej wygrywane przez orkiestrę dwie wszystkim znane melodie: Star Wars Main Theme i The Imperial March. Nie ma to jak widok kilkudziesięciu postaci ze Star Wars (serdecznie pozdrawiam Polish Garrison i Eagle Base, a także innego redakcyjnego kolegę, Pepcoka, paradującego w stroju Dartha Nihilusa), które maszerują ulicami zatłoczonego miasta i dumnie prezentują niegasnącą potęgę magnesu, jakim od ponad trzech dekad są Gwiezdne wojny.
Boba Fett na scenie. A właściwie dwóch Boba Fettów na scenie.
Jeśli chodzi o prelekcje… cóż, dla kogoś odwiedzającego jakikolwiek konwent pierwszy raz mogły być one zajmujące. A dla całej reszty, wyjadaczy konwentowych? Wątpię. Duża część była przysłowiową powtórką z rozrywki, prelekcją prowadzoną po raz drugi lub trzeci np. po Dniach Fantastyki 2011, czy Tatooine II. Ciekawiej prezentowały się konkursy ale w tym temacie chyba powinienem się zastosować do innego przysłowia, które brzmi: „mowa jest srebrem, a milczenie złotem”. Powiedzmy jednak nieskromnie, że pod koniec dnia musiałem ciągnąć ze sobą parę nieprzyjemnie ciężkich przedmiotów. Zwieńczeniem StarForce, wisienką na torcie, było wystąpienie Jeremy’ego Bullocha na scenie znajdującej się na tyłach głównego gmachu. Osoby stojące na niej w kostiumach, zwłaszcza biedny Boba Fett, raczej nie zgodzą się z moją opinią, w każdym razie ten punkt programu wypadł wprost wyśmienicie. Pełno humoru, oryginalne odpowiedzi na niekiedy oryginalne pytania, luźna atmosfera… Trzeba przyznać, że pan Bulloch ma świetny kontakt z fanami, co zresztą pokazał także i później.
Czekamy na Ciebie na następnym StarForce!
Ot, właśnie później. Po tym, jak spakowano wszystkie zabawki, zamieciono podłogi i usunięto gwiezdnowojenne gadżety z gablotek, miały jeszcze miejsce dwie imprezy stricte fandomowe. Pierwsza, afterparty w klubie Kotłownia, położonym szczęśliwie tuż pod akademikiem, w którym się zatrzymałem, odbyła się jeszcze tego samego dnia. Do dziś jestem zdumiony, jakim sposobem udawało mi się prowadzić iście nerdowskie rozmowy w tym wielkim huku, jakim była Kotłownia. Po kilku godzinach miałem tak zdarte gardło, że wymówienie choć jednego zdania wymagało tytanicznego wysiłku, tym niemniej impreza była całkiem fajna, towarzystwo idealne, a i dyskusje też się zawiązały niczego sobie. Następnego dnia odbył się zaś przyjemny piknik/ognisko/parapetówka przy ulicy Obi-Wana Kenobiego w podtoruńskim Grabowcu, którą śmiało można nazwać mekką polskiego fandomu. Kto jeszcze bowiem w Europie może się pochwalić ulicą nazwaną imieniem gwiezdnowojennego bohatera?
Pamiątkowe autografy wszystkich aktorów Star Wars, którzy odwiedzili Grabowiec.
Nie powiem, gdy przyszło czas opuścić towarzystwo w Grabowcu, zrobiło mi się smutno. Choć StarForce 2011 nie przebije w moich oczach poprzedniej edycji tego zlotu (a.k.a. sympozjum tu pozdro dla FoolECKa), która była większa, ciekawsza i bardziej zapełniona fanami znanymi z fandomu, tegoroczna zabawa także była przednia i niezapomniana. Jestem pod wrażeniem pracy wykonanej przez organizatorów, którzy musieli się mocno namęczyć, by przygotować i poprowadzić tego typu imprezę i przy tym wszystkim zaliczyć tak mało wpadek. Mam nadzieję, że także w przyszłym roku, w którym bądź co bądź świętujemy 35-lecie Star Wars, dane nam będzie cieszyć się StarForce. Bo co jak co, taki zlot to jedna z najlepszych rzeczy, jakie mogą się przytrafić fanowi Star Wars w Polsce. Tak więc do zobaczenia za rok!
Jedyna w Europie, jeśli nie na świecie – ulica Obi-Wana Kenobiego!
Notka informacyjna plus podziękowania. Jeśli będziecie mieli kiedyś okazję zwiedzić Toruń w sytuacji, gdy jeszcze go nie widzieliście gorąco do tego zachęcam! Toruńska starówka jest niesamowicie urokliwa, nawet bardziej w nocy niż w dzień. Podobnie najbliższe okolice starówki. Z zastrzeżeniem, że te odwrotnie lepiej odwiedzać w dzień. Żałuję, że nie zdążyłem przyjechać na czas, by zobaczyć audiowizualne widowisko przy fontannie Cosmopolis, ale słyszałem o nim wiele dobrego toteż i to polecam zobaczyć. I jeszcze krótkie podziękowania, najpierw dla ekipy z Radomia. Dla Arona „Alstona” Podolskiego za przetrwanie ze mną tych trzech dni i świetne fotki, z których część możecie tu zobaczyć. I dla Kuby „Paltiusa” Korcza i jego mamy, Magdy „Liberty” Korcz, obojgu z Polish Garrisonu, za podróż powrotną z imprezy. Podziękowania kieruję też do wszystkich tych osób, z którym udało mi się „ponerdzić”. Stele, Kasa, Ryba, Kocisław, Pepcok, FoolECK, Alex Verse, Mefisto… i wybaczcie, jeśli o kimś zapomniałem. Dzięki wszystkim!