Uwaga! Artykuł został pierwotnie opublikowany w kwietniu 2012 roku, kilka miesięcy przed wykupieniem Star Wars przez Disneya
Ostatnie dokonanie tłumaczy gier wideo, czyli nagłośniony ostatnio przez media okołogwiezdnowojenne katastrofalny dubbing gry Kinect Star Wars wpisuje się, niestety, w niechlubną tradycję katastrofalnych lokalizacji gier, których dobra sprzedaż jest niemal pewna. Oczywiście, nie wszystkie tłumaczenia dowolnych elementów uniwersum Star Wars na nasz język ojczysty są fatalne, jest to jednak jeden z kolejnych argumentów potwierdzających głoszoną przeze mnie od dawna tezę: najlepiej zapoznawać się z oryginalnymi wersjami książek, gier i komiksów w naszym ulubionym uniwersum, a nawet próbować wyłączyć napisy podczas oglądania filmowej sagi i kreskówek.
Zacznijmy od tego, co najważniejsze, czyli samego przekładu. Abstrahując od tego, co jest nieodłączną częścią translatoryki, czyli brakiem możliwości oddania dokładnego klimatu oryginału, zatracenia gier słownych i wyrażeń idiomatycznych, warto zwrócić uwagę na nazewnictwo. Wiele wyrażeń tłumaczonych bezpośrednio na nasz język nie brzmi już tak dobrze, jak w oryginale. Czasem daje się tego uniknąć (np. lightsaber to nie „szabla świetlna”, a „miecz świetlny”, zaś The Force to nie „Siła” a „Moc”), jednak na przykład „Sokół Millennium” traci już nieco dostojności i klimatu oryginału, tak samo gwiezdny niszczyciel o nazwie Czystka to również nie to samo co oryginalne Purge. A szczytem wszystkiego jest technicznie poprawne tłumaczenie nazw droidów bojowych typu Buzzer na… Bzykacze.
Spójności i konsekwencji brak
Inna sprawa to kwestia spójności nazewnictwa. Wspomniany już „Sokół Millennium” bywał już u tłumaczy „Tysiącletnim Sokołem”, „Sokołem Tysiąclecia” i innymi. Star Forge w uznawanym za jedyne kongenialne tłumaczenie w historii Star Wars jest Gwiezdną Kuźnią, co nie przeszkadzało Aleksandrze Jagiełowicz, tłumaczce powieści Darth Bane: Droga zagłady, przechrzcić ją na Kuźnię Gwiazd. W starszych przekładach tytuł Palpatine’a to nie Imperator, a Cesarz (co w zasadzie jest merytorycznie prawidłowe, angielski „emperor” tłumaczony jest zawsze jako „cesarz”, „imperator” zarezerwowany był do tej pory dla tytułu zasłużonych wojowników w starożytnym Rzymie). Brak jednolitej terminologii prowadzi często do problemów wśród osób mniej obeznanych z uniwersum, a bardziej obeznanych po prostu irytuje.
Jeśli chodzi o tłumaczenia książek, bardzo często zdarza się inna, mniejsza gafa. Otóż często pojawiają się dodatkowe informacje, nieobecne w oryginale. Np. zawód czy narodowość jakieś postaci. Przykładowo, w jednej z powieści nie wiadomo skąd pojawiła się nieobecna w oryginale wzmianka o koreliańskim rodowodzie Obi-Wana Kenobiego. Wyjaśniane jest to tym, że tłumaczenia przygotowywane są na podstawie wstępnych wersji powieści, z których finalnie część rzeczy wylatuje. Pytanie tylko, dlaczego spójność obu wersji nie jest sprawdzana przed oddaniem przekładu do druku.
Wreszcie główny temat, który chciałem poruszyć: dubbingowanie. O tym, że jest źle, wiadomo było od dawna – wystarczy posłuchać oryginalnego, kinowego dubbingu Nowej Trylogii. O ile np. Jacka Rozenka w roli Mace’a Windu dało się słuchać z przyjemnością, o tyle Jarosław Domin w roli Obi-Wana woła o pomstę do nieba, zupełnie nie oddaje charakteru postaci. Tak samo Ryszard Nawrocki w roli Palpatine’a nie zdobył mojego serca, jego głos kojarzył mi się od zawsze z poczciwą, starszą postacią, nie z cwanym politykiem skrywającym mroczne sekrety. Nie najlepiej wypada synchronizacja ruchu ust postaci, nie pamiętam wielu tytułów, w których uderzałoby to mnie aż tak bardzo jak tutaj. A poboczne postaci? Często czuć w ich kwestiach czyste drewno i zupełne oderwanie od jakiegokolwiek wczucia się w odgrywaną rolę. Wreszcie, choć wydaje się to nieprawdopodobne, zdeformowane głosy Grievousa i droidów stają się dwa razy bardziej wkurzające niż były w oryginale.
Bezcelowy, słaby dubbing
W wypadku seriali animowanych, choć przecież mamy tak doskonałe tradycje dubbingu produkcji dla dzieci, większa część wymienionych wad jest nadal obecna. Jednakże dochodzi jeszcze jeden spory problem: niekonsekwencja w obsadzie aktorskiej. O ile w wypadku Asajj Ventress, która od Clone Wars Tartakovsky’ego do The Clone Wars Filoniego zmieniła głos na znacznie lepszy (poprzednia aktorka mogła np. odrzucić kontrakt), o tyle Jacek Rozenek podkładający głos pod admirała Republiki zamiast pod Mace’a Windu (który dostał wyjątkowo nietrafionego Artura Dziurmana), to już porażka. Niezbyt udane jest w tym wypadku również samo tłumaczenie. Czemu w CW postaci nagle przestają odmieniać słowo Sith i czytają „t” i „h” osobno, a w TCW już się tego nie trzymają? Tak trudno jest utrzymać jedność w lokalizowaniu wielu elementów, które są ze sobą ściśle powiązane? Wspomniane już, pozostawiające wiele do życzenia, odegranie kwestii idzie w parze z niestety niezbyt fortunnym tłumaczeniem niektórych tekstów, w szczególności „luzackich” kwestii Ahsoki. Gdy usłyszałem wypowiedziane obrażonym głosem „Ta stara, bagienna wiedźma” z ust wyraźnie podirytowanej i pełniejszej emocji Ahsoki, kropla przelała czarkę i darowałem sobie oglądanie The Clone Wars.
W końcu, dubbing Klasycznej Trylogii. Po pierwsze, nie rozumiem jego celu, w końcu filmy są już stare i niewielka jest liczba odbiorców (domyślnie: dzieci), którzy zwróciliby na niego uwagę. Po drugie, co prawda część głosów (szczególnie głównych postaci – Vadera naprawdę da się zaakceptować!) dobrana jest w miarę dobrze lub strawnie, razi jednak jak zwykle sztuczność lwiej części kwestii, które często oparte są na mało naturalnych konstrukcjach gramatycznych, sztywnych odzywkach i posiadają wiele mniejszych, psujących całokształt drobnostek (Lord Wader? Piaskowi Ludzie? „Sokół Tysiąclecia”?), które mocno podkopują jakikolwiek szacunek dla dzieła.
Zakończywszy ten mocno subiektywny wywód, chciałbym podzielić się jednym spostrzeżeniem. Bardzo lubię wyobrażać sobie świat Star Wars takim, jakim ukazują go oryginalne dzieła. Większość posługuje się językiem basic, podobnym do naszego angielskiego, reszta używa innych. Gdy wyobrażam sobie różne wyimaginowane scenki w świecie Gwiezdnych wojen (no dobra, macie mnie, często jestem w nich głównym bohaterem i tak jest, jestem bohaterskim Jedi), właśnie tak porozumiewają się postaci. Zastąpienie angielskiego naszą mową ojczystą bądź jakąkolwiek inną przy pozostawieniu np. anglojęzycznych nazwisk jakoś psuje mi klimat. I dlatego jeszcze raz powtarzam: dla mnie tłumaczenia Star Wars to jak ciasto z orzechami bez orzechów, bo po prostu nie da się w pełni oddać w nim atmosfery pierwotnego dzieła. A jak Wy się na to zapatrujecie?