„Star Wars” dla Jedi Nadiru Radeny

Czym są dla mnie Gwiezdne wojny?

Pewnie wszyscy słyszeliście kiedyś tę anegdotkę, niegdyś tak często i gęsto powtarzaną w różnych polskich gazetach przy okazji premier epizodów Nowej Trylogii. W bliżej nieokreślonym czasie i miejscu trwa dyskusja o Star Wars. W pewnym momencie temperatura spotkania staje się tak wysoka, że mało nie dochodzi do bójki. Prowadzący chce uspokoić dyskutantów i mówi „Ale po co tyle krzyku? Przecież to tylko film”. Jedna z osób z sali wstaje i na cały głos deklaruje „Star Wars to moje życie!”

Nie, nie nasyłajcie na mnie psychiatrów z przyszykowanym kaftanem bezpieczeństwa wcale się nie przymierzam do udzielenia tej, trzeba przyznać, dość radykalnej odpowiedzi. Choć niewątpliwie sporo byłoby w niej prawdy. Jestem fanem Star Wars dokładnie od jedenastu lat (od 29 kwietnia 2001 roku, precyzując nie pytajcie, czemu pamiętam takie daty, bo nie mam pojęcia ;)) i wszystko, co od tego czasu zrobiłem, wszystko, czym jestem, jest pośrednim lub bezpośrednim skutkiem tego stanu rzeczy. Mógłbym więc udzielić odrobinkę zmodyfikowanej odpowiedzi: „Star Wars zmieniło moje życie”. Tak się składa, że w moim życiu uniwersum Lucasa nie odpowiada tylko za trzy zainteresowania: historią, grami planszowymi i językiem angielskim aczkolwiek każde z nich silnie umacnia. Za co więc konkretnie jestem wdzięczny Gwiezdnym wojnom? Popatrzmy…

Rozszerzenie wszechświata. Należę do wielkich miłośników Expanded Universe. Może to zabrzmi kontrowersyjnie, ale uważam je za znacznie ważniejszą część Star Wars od samych filmów. Odległa galaktyka to dla mnie w głównej mierze książki, przewodniki, komiksy i gry komputerowo-konsolowe. Dość powiedzieć, że pierwszą swoją książkę Ciemną Stronę Mocy Zahna kupiłem już w maju 2001 roku. Moje gigantyczne zainteresowanie gwiezdnowojennymi powieściami doprowadziło do tego, że sięgnąłem po inne pozycje literatury fantastycznej od Ursuli K. Le Guin, przez Andrzeja Sapkowskiego, po Franka Herberta i naszego niesamowitego Jacka Dukaja. Star Wars zachęciło mnie także do oglądania seriali science fiction, do poznawania światów podobnych, w jakimś kształcie, do naszej ukochanej space opery lub inspirowanej nią. Sięgnąłem po Firefly, Farscape, Star Treki, Battlestar Galacticę, czy Babylon 5. Obecnie oglądam lub zamierzam oglądać wszystko, co ma znamiona science fiction w północnoamerykańskiej telewizji i dużo z pozostałych produkcji, co się zwą fantastyką. Bez Star Wars zapewne dalej tkwiłbym w świecie filmów przygodowych i tematy fantastyczne dotykałbym raz na kozi rok.

Zachęcenie do działania. Do swoich pierwszych recenzji i fanfików zasiadłem już na początku 2002 roku. Nie były to zbyt chwalebne próby, ale pomimo sporych niedostatków warsztatu, pisałem dalej. Dziś mam już „na koncie” kilkaset artykułów, a także nowelę, powieść i ponad siedemdziesiąt opowiadań fanfików, ale też samodzielnych historii w klimatach fantasy, science fiction i wojen jugosłowiańskich. Dzięki Star Wars sięgnąłem po pióro (a właściwie ołówek i klawiaturę… ale nie bądźmy drobiazgowi ;)), dzięki Star Wars wciągnąłem się w działalność w sieci, i to dzięki Star Wars stworzyłem kilka projektów, które przyniosły mi mnóstwo frajdy i, mam przynajmniej taką nadzieję, uznanie innych fanów. Bez Star Wars byłbym jedynie pospolitym czytaczem stron internetowych i okazyjnym forumowiczem, potrafiącym sklecić ze sobą dwa zdania ale niewiele więcej.

Wyciągnięcie na szerokie wody. Do mniej więcej połowy 2010 roku byłem osobą, która rzadko wychodziła z domu w innym celu, niż po to, by karnie udać się do szkoły czy na uczelnię. Nie robiłem weekendowych wypadów do innych miast, trzymałem się z dala od konwentów słowem: trzymałem się na uboczu. Dopiero pierwsze spotkanie Radomskiego Fanklubu Star Wars, w sierpniu 2010 roku, konwent StarForce i parę spotkań na żywo w gronie twórców Star Wars Universe przełamały ten ponury schemat. Teraz jeżdżę na prawie każdy większy konwent, obowiązkowo zaglądam na wszystkie lokalne spotkania, a nawet zrobiłem kilka wypadów do warszawskiego fanklubu Centerpoint. Ale najważniejsze jest to, że dzięki tym starwarsowym wyjazdom, przestałem także unikać wszelkich innych wyjazdów i podróży. Bez Star Wars kisiłbym się nadal w swoich czterech ścianach i nie poznałbym na żywo mnóstwa świetnych osób, z którymi uwielbiam spędzać czas (i z których kilka widnieje na poniższym obrazku z konwentu Falkon 2011).

Miesiąc temu Yako w identycznym artykule z cyklu „Czym są dla mnie Gwiezdne wojny?” pisał o znaczeniu Klasycznej i Nowej Trylogii dla kina, o wielkiej atrakcyjności tego świata i sile ruchu fanowskiego. Podchodząc do tego tematu, początkowo chciałem rozbudować wątek tego, że Star Wars to dla mnie idealny fikcyjny świat, miejsce, do którego zawsze mogę wrócić, w którym ciągle coś się dzieje, i w którym cały czas odkrywam nowe, fascynujące rzeczy… et cetera, et cetera. Ale to może powiedzieć każdy fan-nerd, taki jak ja; w tym nie ma nic niezwykłego. Tymczasem dla mnie Star Wars to więcej, niż to wszystko razem wzięte, włącznie z tym, co napisał Yako, i pomnożone przez dwa Star Wars jest dla mnie otartą na oścież bramą do, że pozwolę sobie zacytować Obi-Wana, „większego, wspanialszego świata”. Bramą, która jestem tego absolutnie pewien nigdy się nie zamknie.