Przeznaczenie Jedi , kolejna dziewięciotomowa seria pisana naprzemiennie przez autorski triumwirat, została zakończona. To były długie miesiące. Najpierw oczekiwaliśmy wiadomości o zaplanowaniu polskiej premiery, następnie czytaliśmy książki w regularnych odstępach czasowych, po to by teraz, ponad rok po premierze Wygnańca ocenić całokształt pracy włożonej przez pisarzy i ich pracodawców. Choć czytane przez Was zdanie zdradzi moje nastawienie do tych pozycji, sprawdźcie, jakie w mojej opinii grzechy na swym sumieniu noszą autorzy.
I. Fabuła, czyli to, co w niej najważniejsze…
Wątek główny, jak przystało na dziewięciotomowy twór, powinien być wykreowany na samym początku. Zapewne wszyscy czytali Dziedzictwo Mocy, ale przypomnę, że już w Zdradzie (pierwszy tom) nakreślono wiodący motyw, mianowicie proces narodzin Dartha Caedusa oraz czas jego rządów z dodatkiem wszystkich skutków jego poczynań w tym okresie. Chcąc kontynuować historię rozpoczętą przez Allstona i Denninga, autorzy postanowili bazować na sytuacji, którą sami wykreowali. Streszczając Wygnańca, Luke wraz z Benem wyruszają na poszukiwania przyczyn upadku Jacena, zostawiając za sobą konflikt pomiędzy Zakonem Jedi a przywódczynią Galaktycznego Sojuszu, Natasi Daalą. To właśnie w tym momencie, w perspektywie serii ukazuje się pierwszy grzech Przeznaczenia Jedi, czyli kompletny brak konsekwencji przy ciągłości głównego wątku. W pierwszych tomach Luke i Ben latają po całej galaktyce, szukając choćby poszlak świadczących o upadku Jacena. Choć tak naprawdę jedynie rozwiązywali lokalne problemy mniejszości użytkowników Mocy, to gdy do akcji na dobre wkroczyła Abeloth (Sojusznicy), autorzy najprawdopodobniej doznali amnezji i zapomnieli, od czego zaczęli swoją przygodę. Dopiero pod koniec Denning przypomniał sobie, że kwestię Jacena Solo pozostawiono nierozwiązaną. Co do drugiego głównego wątku rozgrywającego się zazwyczaj na Coruscant, sprawą iście żenującą jest jego całkowity marazm. Autorzy nie potrafili podchwycić tego tematu w interesujący sposób, choć mieli na to szansę choćby w związku z działaniami Lecersena, Treen i ich popleczników. Cóż, każdy z autorów wolał skrobać swoją własną rzepkę.
II. …i cała mniej ważna reszt(k)a
Co by nie powiedzieć o Przeznaczeniu Jedi, trzeba przyznać, że działo się dosyć dużo. Szkoda tylko, że tu ujawnia się drugi grzech serii – wielość wątków pobocznych nie przełożyła się na ich jakość. Zacznijmy więc tę smutną wyliczankę najważniejszych z nich:
Sithowie. Pamiętacie jeszcze Karen Traviss? Stworzyła ona mandaloriańską kulturę w pełnym tego słowa znaczeniu. W Przeznaczeniu Jedi pojawia się potencjalnie kolejny nieobrobiony szlachetny kamień, jakim jest Zaginione Plemię Sithów. Jak się niestety okazało, Christie Golden, główna działaczka na rzecz tej frakcji w serii, nie okazała się być drugą panią Traviss. Poza głównymi strukturami organizacyjnymi, niewiele dowiadujemy się na temat cudownie wybawionych Sithów. Szczerze mówiąc, gdyby nie lektura Millera, nie wiedziałbym o nich praktycznie nic. Zresztą, czy ktoś potrafi mi wyjaśnić, jak odcięta od reszty świata przez pięć tysięcy lat społeczność zdołała w ciągu dwóch lat zniwelować różnice i niezauważalnie zinfiltrować struktury największej galaktycznej organizacji?
Rola Imperium. Zaczęło się całkiem ciekawie. Pomysł zjednoczenia Sojuszu z Imperium miał potencjał. Szkoda tylko, że cała sprawa ostatecznie została lakonicznie wyjaśniona w paru zdaniach. Potem przez większą część serii o Imperium wspomina się jedynie w perspektywie jego przywódcy, Jaggeda Fela. Dopiero w dwóch ostatnich tomach zaczyna się coś dziać. Niewiele i za późno.
Rewolty niewolnicze. Kolejny „okresowy” wątek. Podstawowym problem jest to, że autorzy wyskoczyli z tym pomysłem niczym królik z kapelusza. W pierwszych tomach nie było żadnych aluzji czy wzmianek na temat galaktycznego niezadowolenia. Szkoda także samego materiału, który nadawałby się na problematykę osobnej książki lub nawet serii. Przez to rewolty są tylko środkiem zapewniającym kilku znanym postaciom zajęcie.
Spisek. Polityczna intryga senatorów i Lecersena, to kolejny przykład, świadczący o braku współpracy pomiędzy Allstonem, Denningiem i Golden. Motyw ten zajmuje dużo miejsca w Odwecie, po czym nie licząc paru wspomnień praktycznie znika aż do kolejnej książki Allstona, czyli Wyroku. Najlepiej o jego wartości zapychacza dowodzi to, że nie został nawet do końca rozwiązany w Przeznaczeniu Jedi, tylko w najnowszej książce z serii X-Wingi.
Sithowie Krayta. Choć pojawiają się już w Omenie, ich rola w serii jest praktycznie znikoma aż do samego końca. Szczerze mówiąc z lektury komiksów Dziedzictwo wydawało się (przynajmniej mi), że Zakon Jedi nie wiedział przed wybuchem wojny z Imperium Fela o egzystencji Krayta ani jago pupilków. Dostajemy zatem kolejny retcon do kolekcji.
Eskapady rodziny Solo. Co tu dużo mówić, autorzy nie mieli pomysłu na rolę, jaką w tej serii mieli odegrać Leia, Han oraz Amelia. Kessel, wycieczki do zoo, kolacje w restauracji i cała masa innych wątków zostały stworzone jedynie po to, by zapewnić miejsce dla załogi „Sokoła”. Może warto było dać im odrobinę odpocząć? Przynajmniej i my byśmy się nie męczyli wraz z nimi.
Proces Tahiri. Kolejny wzorzec pokazujący, jak nabić licznik stron. Mam dziwne przeczucie, że rozprawy sądowe i cała otoczka wokół nich od Otchłani do Wyroku służyły jedynie po to, by nie zapomnieć o tej postaci. Gdyby wyciąć całe te fragmenty i rozpocząć jej wątek dopiero w czasie ucieczki Daali, nic byśmy nie stracili.
III. Bohaterowie
Wiadomym jest, że to postacie takie jak Han, Luke i Leia przyciągają czytelnika do lektury. Tyle, że wielka trójka już nie ma nas czym zaskoczyć. Luke nie zostanie Sithem, Leia nie rozwiedzie się z Hanem, a ten z kolei nagle nie zajmie się polityką. W takim wypadku pałeczkę zaskoczenia powinny przejąć inne postacie. Tu pojawia się główny problem. Trzecim grzechem Przeznaczenia Jedi jest nijakość bohaterów. Postacie, które miały potencjał nie wykorzystują go (Haydnat Treen, Raynar Thul, plejada chorych Jedi) lub giną, zanim dokonają czegoś znaczącego (Padnel Ovin, Madhi Vaandt, Kenth Hamner, Dyon Stadd). Drugim problemem bohaterów są relacje pomiędzy nimi. W tym wypadku na pierwszy, niekoniecznie najjaśniejszy plan zdecydowanie wysuwa się związek Vestary i Bena. W każdej książce nastawienie Skywalkera do młodej uczennicy Sith się zmienia. Nie byłoby w tym nic złego, gdyby nie były to skoki od skrajności do skrajności. Raz jej nie ufa (Odwet), w kolejnej książce zachowują się jak bliscy znajomi (Sojusznicy), po to by w następnej ich relacje bez powodu się ochłodziły (Wir). Podobnie wygląda sytuacja z Daalą. Czy ktoś jest w stanie wytłumaczyć, czym się kierowała, podejmując swe absurdalne decyzje?
IV. Logistyka
Na pewno zastanawialiście się, dlaczego do tej pory nie zająłem się najbardziej kontrowersyjnym elementem Przeznaczenia Jedi, Abeloth. Zostawiłem sobie ją na deser, jako idealny przykład na to, co przez większą część tego tekstu mimowolnie i ciągle poruszałem, czyli czwartego, chyba najważniejszego grzechu – autorskiej pracy na ślepo. Teza ta zapewne niewiele wam mówi, toteż zacznę od krótkich obliczeń, dotyczących Abeloth. Amerykańska premiera Wygnańca miała miejsce w marcu 2009 roku. Jak zapewne wiadomo, książki nie są przygotowywane na ostatnią chwilę, więc spokojnie możemy założyć, że prace nad fabularnym całokształtem serii rozpoczęto już w 2008 roku. Trylogia Mortis z The Clone Wars miała premierę na początku 2011 roku. Autorów serii dziejącej się chronologicznie ponad sześćdziesiąt lat po Wojnach Klonów zapewne nie interesowały zbytnio scenariusze do serialu. Można nader optymistycznie zakładać, że niedługo przed premierą wspomnianych wcześniej odcinków otrzymali informację od odpowiednich osób dbających o zazębianie się uniwersum na temat roli Ojca, Syna i Córki w galaktyce, czyli mniej więcej w połowie 2010 roku.
Pomiędzy rozpoczęciem planowania fabuły Przeznaczenia Jedi (2008) a informacjami o Mortis (optymistyczna wersja: 2010) powstaje zastanawiająca luka. Świadczy ona o tym, iż Abeloth była prowadzona na ślepo. Skoro sami autorzy nie wiedzieli, kim tak naprawdę jest lub ma być ta dziwaczna, nieśmiertelna niczym legendarny kot z dziewięcioma życiami pokraka, to nic dziwnego, że poprowadzono ją tak, jak poprowadzono. A jeśli podejście do jednego z najważniejszych elementów tej serii wyglądało w ten sposób, to aż boję się myśleć, co działo się z całą resztą.
Swoją drogą, wciąż zaskakuje mnie zachwyt wielu osób nad Apokalipsą, która w ¾ składa się, niczym adaptacja The Force Unleashed, z solucji do gry. Jedyna różnica to zastąpienie Starkillera różnymi rycerzami i mistrzami Jedi, przechodzącymi poziom po poziomie, level po levelu, tłukącymi na prawo i lewo idiotycznych Sithów, którzy najwyraźniej posiadają mniej inteligencji, niż nadziewający się na miecz świetlny szturmowcy z Jedi Outcast. Samo przyrównywanie tej książki i jej roli unifikacyjnej w uniwersum pod postacią Abeloth (nic równie ważnego, co by się odwoływało w większym stopniu do dzieł Expanded Universe nienapisanych przez Denninga nie znalazłem) do Dartha Plagueisa uważam za kpinę najniższych lotów i obrazę dla twórczości Luceno.
Sporo jest jednak racji w tezie, że tylko na ciemnym niebie można ujrzeć gwiazdy. Tak jest też w przypadku Przeznaczenia Jedi. Chociaż tych jasnych punktów jest niewiele, to wspomnę choćby o postaci Wynna Dorvana. Jest to jedyny bohater, którego z radością zobaczyłbym w chronologicznej kontynuacji tej serii. Kolejnym ważnym elementem było opisanie roli galaktycznych mediów, które do tej pory odgrywały jedynie symboliczną rolę. Do tego dochodzi nieszczęsne wyjaśnienie dziedzictwa Abeloth. Z chęcią ujrzałbym nawiązujący do tego prequel z Killikami w roli głównej. Nie zmienia to jednak sytuacji samego Przeznaczenia Jedi, które w moim mniemaniu jest zdecydowanie najgorszą serią Star Wars kiedykolwiek wydaną. Zawiedli nie tylko autorzy, ale także sam system. Najlepszą rzeczą temu dowodzącą jest rezygnacja z wielkich serii książkowych. Informacja ta nie zmienia jednak faktu, że miną jeszcze długie lata, zanim na myśl o Przeznaczeniu Jedi nie będę nerwowo zaciskał zębów.