Z tym spotkał się niemal każdy miłośnik zarówno Star Wars, jak i fantastyki w ogóle. Brak zrozumienia. Próby „nawrócenia”. Docinki. Czasem nawet agresja w stosunku do naszej pasji. Wiecie co? Szkoda mi tych ludzi. Naprawdę.
Jakie uwagi zdarzyło mi się usłyszeć? „Wziałbyś jakąś prawdziwą, ambitną książkę, nie jakieś czytadło.” „Ludzie, którzy spotykają się by pogadać sobie o starłorsach to debile.” „Weź, powiedz, gdzie się spotykasz z tymi swoimi nienormalnymi znajomymi. Nie chcę tam przypadkiem trafić.” „Nie szkoda ci czasu na takie pierdoły? Nie lepiej zająć się życiem towarzyskim?” „Tylko kompletne ….. jeżdżą na konwenty! (…) Raz byłem i chcę to wykreślić z życiorysu!” „To dobre dla gówniarzy!”. Zdarzyło mi się nawet, że znajomi niezwiązani w żaden sposób z fantastyką odmawiali spotkania się ze mną w miejscu, gdzie mieli być też fandomowcy. Bo „nie będą się spotykać z debilami, którzy chodzą w strojach Jedi po ulicy”. Na nic było tu również tłumaczenie, że wcale tak nie jest, że to przebrania tylko na określone okazje i specjalne imprezy. Oni wiedzieli lepiej. Fantasta = ktoś nie posiadający normalnego życia, zapryszczony grubasek ganiający po ulicy w kostiumie ulubionej postaci, który potrafi gadać tylko o grach, komiksach i kreskówkach i jara się fikcyjnymi panienkami, nie potrafiąc znaleźć sobie prawdziwej dziewczyny. Osoba nieodpowiedzialna, niegodna zaufania i niestabilna emocjonalnie.
Spojrzenie to, zaczerpnięte z amerykańskich komedii, na szczęście nie charakteryzuje większości z nas. Owszem, tu i ówdzie taka persona gdzieś się przewinie, jak w każdym wielkim środowisku ludzkim. Ale ogólnie, przynajmniej według moich dotychczasowych obserwacji, wśród fantastów znaleźć można i imprezowiczów, i osoby, które twardo stąpają po ziemi i osoby balansujące pomiędzy tymi kategoriami. Znaczna część z nich ma pasje, którym się poświęca z oddaniem w wolnym czasie (a nawet w niektórych wypadkach udaje się przerobić ją na źródło dochodu), jest otwarta na nowe doznania i z chęcią poszerza horyzonty. Zaobserwowałem wiele osób kreatywnych, którzy twórczo inspirują się szeroko rozumianą fantastyką i łatwo przychodzi im nieszablonowe myślenie. Większości z nich zainteresowanie fantastyką nijak nie przeszkadza w obcowaniu także z innymi, niezwiązanymi z wątkami fantastycznymi elementami kultury.
Wiele osób oczywiście wykazuje się zrozumieniem dla naszych zainteresowań, nawet, jeśli kompletnie ich to nie rajcuje. Chwała im za to. A ci, którym zawdzięczamy m.in. przytoczone przeze mnie cytaty i niezliczone próby nakierowywania na ścieżkę jedyną właściwą? Mam wrażenie, że mógłbym zakwalifikować te osoby do dwóch kategorii. Pierwsza: sztywniaki, albo sztywniaki samozwańcze. Osoby, które czytają tylko „ambitną literaturę”, oglądają głównie trudne filmy i nie chcą „zniżać się” do obcowania z czymś tak infantylnym jak fantastyka. Nieraz jednak osoba taka po chwili rozmowy przyznaje się do porannego odmóżdżania się przed telewizorem przy np. Dzień Dobry TVN czy zamiłowania do komedyjek z kategorii „lekkie i przyjemne”, które w końcu również nie należą do najwybitniejszych wytworów współczesnej kultury. Druga kategoria aktywnych krytyków to „osoby towarzyskie”. Te skupiają się na tym, jak ogromnym debilizmem jest poznawanie fantastycznych światów niezależnie od tego, czy na papierze, czy na ekranie, tworzenie kostiumów, granie w gry czy jeżdżenie na konwenty. Bo w tym czasie można iść na piwo. Można iść na imprezkę, nawalić się a potem opowiadać wszystkim o tym, jak się rzygało po powrocie do domu. Tak robią „normalni” ludzie, którzy chcą poznawać innych i mieć bogate grono znajomych. A kto nie podąża za tym trendem? Z tego się śmiejemy. O, byłbym zapomniał. Jest jeszcze typ „karierowca” tłumaczący, że to nijak nie rozwija umiejętności, które mogą potem zaważyć na karierze zawodowej i nie przyjmują do wiadomości istnienia czegoś takiego, jak hobby. I spotkany przeze mnie, choć na szczęście rzadki typ „okultystyczny”, święcie przekonany, że fantastyka prowadzi do zainteresowania okultyzmem i może narazić na działanie diabła, a nawet, że na konwentach czyhają na młode i niewinne dusze nie tylko demoralizacja, ale i sekty satanistyczne.
Kompletnie nie rozumiem też traktowania fantastyki jako gorszego gatunku literatury czy filmu. W każdym z nich przecież zdarzają się i przyjemne lektury, które wciągają w dobrze poprowadzoną historię i ciekawie nakreślone postaci, i arcydzieła, które można interpretować na wiele sposobów, no i masa niewydarzonych popisów grafomanów (od których nie jest wolne uniwersum Star Wars, wręcz przeciwnie). Co ma z tym wspólnego mała dawka realizmu takiej opowieści? I tu, i tu da się przekazać poważne, dojrzałe treści i zmusić odbiorcę do chwili refleksji.
Dlaczego jest mi więc szkoda ludzi, którzy gardzą pasjami fantastów? Po pierwsze, patrzą przez pryzmat stereotypów. Patrzą przez to, co usłyszeli, często samodzielnie nie spróbowawszy przejść się posłuchać prelekcji na konwencie czy znaleźć gałąź fantastyki odpowiednią dla siebie. Nawet nie spróbowali. Zamiast tego, powielają pokutujące w wyobraźni masy wyobrażenia. Nie zastanowią się nawet nad tym, jak jest naprawdę. Albo przeczytają coś w prasie lub usłyszą w telewizji (słynne reportaże o szkodliwości i prymitywizmie gier wideo, ostrzeżenia o niebezpieczeństwach konwentów). Wyśmiewają ludzi z powodu, którego tak naprawdę w ogóle nie znają. Przestrzegają przed zagrożeniami, które są urojeniem, ale w końcu „ktoś mądry o tym napisał”. Mają klapki na oczach, tkwią w swoich jedynie słusznych przekonaniach bez cienia chęci na weryfikację ich. I tego im współczuję.