Miałem już przyjemność odwiedzić Falkon, Pyrkon, Dni Fantastyki, Avangardę i, w tym wypadku wątpliwą przyjemność, Krakon, czyli wszystkie większe polskie ogólnofantastyczne konwenty i… wróć! Czegoś na tej liście mi brakuje. Ach, tak Polcon! W tym roku, po dwóch kolejnych zgrzytach z moimi planami wakacyjnymi, wreszcie udało mi się odwiedzić najstarszy, najdroższy i jedyny „objazdowy” konwent w Polsce (każda edycja to inne miasto), który zagościł w naszej stolicy w dniach 29 sierpnia 1 września. Co ciekawe, Polcon początkowo wcale nie miał się odbyć w Warszawie, przynajmniej nie w 2013 roku, ale rezygnacja Torunia wymusiła zmianę organizatora i za zadanie wzięła się ekipa wspomnianej już Avangardy. I w dużym stopniu wyjaśnia to katastrofę organizacyjną, jaka miała miejsce na Polconie, a jaką, siłą rzeczy, muszę się zająć na wstępie.
Ponieważ miesiąc wcześniej wizytowałem Krakon 2013, najprawdopodobniej jeden z najgorszych konwentów w historii, który zaliczył z trylion wpadek, byłem przygotowany na wszystko. Przy czym, jak na ironię, „wszystko” zdarzyło się wszystkim… tylko nie mnie. Ominęła mnie głównie gigantyczna kolejka chcących otrzymać akredytację fanów fantastyki, która, jak niosą słuchy, zmusiła setki ludzi do stania nawet po osiem godzin. Osiem godzin! Wyobrażacie to sobie? Wszystko wynikło z kilku, niestety dość powszechnych, błędów: braku doświadczenia gżdaczy, zbyt małej liczby stanowisk, dezinformacji, otwarcia frontowych drzwi na całą oścież, jakiegoś rodzaju usterki technicznej, jak i też długiego poszukiwania imiennych identyfikatorów dla osób, które kupiły akredytację w przedpłacie. Potem było już lepiej, ale tylko nieznacznie. Konwent rozplanowano na przestrzeni czterech budynków, czego nie dało się uniknąć przy tej skali, sęk w tym, że oznaczenia, jak gdzie dojść nie istniały. Sam spędziłem kilkanaście minut, szukając głównego budynku. Największym grzechem Polconu, z mojej skromnej perspektywy, były jednak zbyt małe sale wielokrotnie kilkadziesiąt osób musiało się męczyć w pomieszczeniu dwukrotnie mniejszym niż zwykła szkolna sala lekcyjna a także chamskie zamykanie budynku przed czasem, w trakcie trwania ostatnich atrakcji zapisanych w programie. Organizacyjna wtopa na całej linii? Niestety.
W tym momencie ucinam jednak narzekania, bo czas zająć się blokiem Star Wars, który znajdował się pod pieczą warszawskiego fanklubu Centerpoint i był aktywnie wspierany przez Brotherhood of the Sith i Manda’Yaim. Wspaniałe wrażenie sprawiało niewielkie, ale zastawione gwiezdnowojennymi gadżetami Muzeum Star Wars. Pokój wypełniony książkami, figurkami, dioramami i najlepszymi przykładami grafik ilustrujących najnowsze przewodniki Star Wars miał przecudny klimat. Bardzo przyjemnie się w nim przebywało, tym bardziej, że, oczywiście, można było w środku spotkać coraz to innych i nowych fanów odległej galaktyki. Muzeum uzupełniał ciekawy, choć, trzeba uczciwie przyznać, nie zawsze olśniewający blok programowy w (ponownie, zbyt małej) salce obok. Na wielki plus muszę zaliczyć głównie ciężki konkurs o Sithach i, niezapisany w planie, ale obecny na konwencie turniej X-Winga, na który przybyło aż dziewięć osób, włącznie z niżej podpisanym. Jedyne, czego można żałować, to wynikającej z nieobecności Legionów niewielkiej liczby osób poprzebieranych za postacie ze Star Wars paru Mandalorian, Sithów, Leia i jeden imperialny oficer to trochę licho, jak na około cztery tysiące uczestników. Ogólnie jednak fani dopisali, a atrakcje gwiezdnowojenne były godne odwiedzin.
Istotny element polconowego krajobrazu coraz bardziej widocznym na polskich konwentach, zgodnie z amerykańską modłą stanowiły dwie rzeczy: hala wystawców oraz gamesroom, oba w zupełnie innych budynkach. Różnorodności wystawionych na sprzedaż towarów ciężko było sięgnąć skali tegorocznego Pyrkonu, ale myślę, że każdy mógł znaleźć coś dla siebie mangowcy, gadżeciarze, ale przede wszystkim miłośnicy gier planszowych. Producentów tych ostatnich było zatrzęsienie, od znanego niemal wszystkim Portalu, czy Kuźni Gier, do istniejącej od niedawna Fabryki Gier Historycznych. To mnie z kolei sprowadza do tematu „pokoju gier”, który, jakby wbrew zwyczajowej nazwie, mieścił się głównie w bardzo, baaardzo długim korytarzu. Wypożyczyć można było wszystko to, co da się zwać klasyką oraz kilka nowości, natomiast chętnych do grania było bez liku. W jednym czasie dało się zauważyć najwyżej ze dwa wolne stoliki, gdyż gamesroom był niesamowicie oblegany i o każdej porze dnia. Szczególnie uwidoczniło się to podczas gali rozdania nagród Zajdla, kiedy to główny budynek zamknięto i cała masa ludzi niezainteresowanych rzeczoną imprezą postanowiła sobie chwilkę pograć. Panujące wówczas pandemonium było nie do opisania.
W moim wypadku o atmosferze konwentu zawsze decyduje jeden czynnik ludzie. Jeśli na miejscu są znajome twarze, a najlepiej kilkadziesiąt znajomych twarzy, konwent nie może być nieudany. Na Polconie pojawiło się sporo fanów Star Wars, głównie z fanklubu Centerpoint i stolicy, co podniosło klimat imprezy o dobrych kilka stopni. Były też jakżeby inaczej! gwiezdnowojenne nerdy, w liczbie satysfakcjonującej, które kolejno wygrywały wszystkie konkursy, bezwstydnie przechwalając się swoją wiedzą. W to grono wliczył się też, nieskromnie mówiąc, Wasz redaktor naczelny. Tak czy siak, klimat był! I nie przeszkadzało temu, że tuż obok rozlokowali się Trekkerzy z ich coroczną TrekSferą ba, dzięki temu było jeszcze fajniej!
Jeśli chodzi o pozostałą część konwentu, bywało różnie. Głównie za sprawą pewnie powtarzam to już ponad n-ty niewielkich sal niekiedy ciężko było się dostać na wcześniej upatrzoną prelekcję, a jak już sztuka ta się udała, w środku praktycznie nie dało się wytrzymać z powodu strasznej duchoty. Ktoś w kostiumie, a zaufajcie mi, wiem, co mówię, dosłownie topił się w swoim pocie. Nieliczne aule i pomieszczenia konferencyjne nie zawsze przypadały punktom programu, które przyciągały największą uwagę. Jak się już jednak trafiło na daną prelekcję lub panel, było się relatywnie zadowolonym. Ja miałem szczęście być na jednej z lepszych, Ignacego Trzewiczka, o projektowaniu gier planszowych a dokładniej, dlaczego tego nie robić, gdy zaś jest się upartym, jak to robić, by nie zostać z marszu skreślonym. Prelekcja pouczająca, nie da się zaprzeczyć. Najwięcej pouczających atrakcji dostarczyły natomiast Dni Nauki, impreza towarzysząca Polconowi, która składała się z trzech bloków zapełnionych historią, socjologią, psychologią, a nawet fizyką w najlepszym wydaniu. Co więcej, była to najlepiej zorganizowana część konwentu. Jestem pełen uznania dla koordynatorów tej części programu.
Na moją ocenę Polconu wpłynęło sporo pozytywnych doświadczeń, które dotyczyły wyłącznie mnie, stąd ciężko mi się pokusić o pełen obiektywizm. Nie musiałem stać w kolejce i odwiedzać szkoły noclegowej, wziąłem udział w świetnym turnieju, do tego zaprezentowałem kilka własnych punktów programu, pokazałem wydawnictwu prototyp swojej gry planszowej i, wreszcie, spędziłem większość czasu ze swoją dziewczyną w ramach pewnej naszej rocznicy. Nazbierało się tych plusów, prawda? Gdybym mógł się odseparować od tych najmilszych wspomnień, uznałbym zapewne, że Polcon 2013 był średnio udaną imprezą. Mnóstwo błędów organizacyjnych, nieco nieciekawy układ budynków i sal prelekcyjnych, ogólne wrażenie ciasnoty. Z drugiej strony mieliśmy niezłe punkty programu, cudowne Dni Nauki, szeroki wybór rzeczonych punktów programu, bardzo fajny gamesroom i blok Star Wars, w tym prześwietne Muzeum Star Wars. No i ludzie, rzecz jasna! W ogólnym rozrachunku mogło być lepiej, jednak nie było najgorzej ja zaś zapamiętam warszawski Polcon jako wydarzenie niezwykłe, które pewnie ciężko będzie pod wieloma względami przebić.