„Ręka sprawiedliwości”

Timothy Zahn przeszedł już do legendy, jako autor książek spod znaku Star Wars. Wpływ jego debiutanckiej pracy Dziedzica Imperium na zawsze naznaczył uniwersum w kwestii merytorycznego rozwoju galaktycznych zdarzeń, ale co ważniejsze również samą markę. Zastanawialiście się kiedyś jak, a może nawet czy w ogóle Gwiezdne wojny znalazłyby drogę powrotną do serc fanów, gdyby nie książka Zahna? Czy powstałaby trylogia prequeli, gdyby Dziedzic Imperium nie zwrócił ponownie uwagi medialnych fleszy na gwiezdną sagę? To jednak są rozważania na inny temat. Dziś przychodzi nam ponownie zetknąć się z umysłem Zahna pod postacią Ręki sprawiedliwości, dziewiątej wydanej w Polsce pozycji Star Wars jego autorstwa. Ostatnie jego dzieła przyjęto raczej chłodno. Czy najnowsza z nich zmienia diametralnie ten stan rzeczy?

Akcja książki rozpoczyna się około trzech miesięcy po Posłuszeństwie, co w połączeniu z Ręką tworzy nam swojego rodzaju dylogię. Szczerze powiedziawszy niech moje zdanie i ocenę o pierwszym elemencie tego tandemu podsumuje stwierdzenie, że niewiele z tamtego tytułu zapamiętałem. Pierwszą uwagą tyczącą się Ręki jest zatem fakt, że teoretycznie można podejść do niej bez lektury poprzedniczki, ale mija się to z celem, gdyż nawiązań jest sporo, a Zahn nigdzie szerzej ich tu nie reasumuje. Zresztą, jest to pewna cecha charakterystyczna jego twórczości: warto podchodzić do nowych dzieł po przeczytaniu bądź przypomnieniu starszych. Zahn ma swój świat i kręci się wokół niego.

Punktem zawiązania wydarzeń Ręki staje się imperialny gubernator terytorium graniczącego z Nieznanymi Regionami, chcący przejść na stronę Rebeliantów. Na pierwszy rzut oka wydaje się być to dosyć trywialne rozwiązanie, ale w trakcie rozwoju akcji okazuje się, że graczy uczestniczących w tej partii może być więcej, niż tylko dwóch. Zahn jak zwykle okazuje się być porządnym rzemieślnikiem, który jest w stanie przykuć uwagę czytelnika na dłuższą metę i ją w odpowiednich dawkach podsycać. Tylko, że przez cały ten czas spędzony z Ręką sprawiedliwości nie mogłem oprzeć się dziwnemu wrażeniu, że już to wszystko przerabiałem. Kilkukrotnie.

Największym problemem tej książki jest właśnie ten sam, niezmienny Zahn. Kręci się wciąż wokół tych samych schematów i bohaterów, którzy sprawiają, że świeże elementy tracą na znaczeniu. Hermetyczność jego działalności, czyli kurczowe trzymanie się filmów oraz swojej twórczości przestało działać i z każdą kolejną książką oraz upływającym pomiędzy nimi czasem uwidacznia się to coraz bardziej. Swego czasu to funkcjonowało. Sukces Trylogii Thrawna polegał na tym, że Zahn nie miał żadnej konkurencji pod postacią dorobku innych autorów. Gdy powrócił po dylogii Ręki Thrawna pisząc nowe pozycje po kilkuletniej przerwie, uniwersum nie było takim samym miejscem, jakie opuszczał zapełniło się i to szczególnie w okresach, gdzie Zahn stara się dodać swoje kolejne trzy grosze. Wcześniej jego ignorancja nie miała efektów ubocznych, gdyż nie było czego ignorować. Dzisiaj Zahn nie jest już samotną górą, tylko jedną z wielu znajdujących się w archipelagu wysepek na mapie świata Star Wars i niestety nie chce tego dojrzeć. I bardzo odbija się to na odbiorze Ręki sprawiedliwości. Bardzo starałem się zauważyć w tym tytule jakiś element, który nie pojawił się już wcześniej u Zahna lub nie był nowością Ręki, a zaistniał gdzieś indziej. Rezultat możecie sprawdzić sami.

Niestety to, co Zahn dodał do swojej kolekcji przy okazji Ręki nie powala. Watażka Nuso Esva i jego kampanie to temat, który zasługuje na osobną książkę, a nie tylko na przypis w kolejnych przygodach Luke’a, Hana i Leii. Prawdę mówiąc Zahn skumulował tu wszystkie ważniejsze postacie tego okresu, co poniekąd także zakrawa na groteskę. Nie twierdzę, że element przypadku nie ma swego miejsca w Star Wars, ba jest jedną z jego głównych części składowych. Ale to co wyrabia w tym tytule Zahn jest już lekkim przegięciem. Sam też poniekąd zaczyna się gubić w swoim świecie. Bo jak moment, w którym Mara Jade współpracuje świadomie ze Skywalkerem, aby ocalić zakładników można odnieść chociażby do ich relacji z samej Trylogii Thrawna? Na to pytanie każdy powinien odpowiedzieć sobie sam. Szkoda, że jego dorobek rozmywa się na dobre, a w szczególności przykro patrzeć na to, w jakim stylu się to odbywa.

Lektura Ręki sprawiedliwości była z opisanych powyżej względów bardzo przygnębiająca. Nie mogę jednak Zahnowi zarzucić jednej rzeczy, o której też wcześniej napomniałem jest dobrym i rzetelnym rzemieślnikiem, który profesjonalnie robi to, co wykonywać potrafi. Szkoda jedynie, że nie jest w stanie wybrać świeższego kierunku rozwoju, co nie napawa mnie zbytnim optymizmem przed nadchodzącym wielkimi krokami Skokiem Millenium. Mimo wszystkich mankamentów, Ręka sprawiedliwości jest szybkim i momentami wybijającym się ponad przeciętność czytadłem, które każdy fan winien przynajmniej rozważyć jako potencjalną lekturę. Chociażby z szacunku dla autora.

Zakończenie jednego z wątków powieści – watażki Nuso Esvy – zostało zwieńczone w krótkim opowiadaniu Timothy’ego Zahna zatytułowanym Crisis of Faith. Opublikowano je w amerykańskim specjalnym wydaniu Dziedzica Imperium z okazji dwudziestolecia premiery.

Ocena: 5/10