Jak mawiał pewien wyjątkowo utalentowany pisarz fantasy: Nie każde złoto jasno błyszczy. Owo proste powiedzonko doskonale oddaje ducha większości, jeśli nie wszystkich, odcinków mniej lub bardziej lubianego serialu jakim jest The Clone Wars. Jednak czy to się komuś podoba czy nie, właśnie niemu zawdzięczamy powrót naszego ulubionego uniwersum na top i nie bójmy się tego stwierdzenia – jego koniec to również koniec pewnej epoki. Twórcy zdecydowali się pożegnać go wydając trzynaście bonusowych odcinków, z których pierwsze cztery, ku uciesze wielu, poświęcono rozkazowi 66.
Nie ukrywam, że żywiłem do tego motywu olbrzymie nadzieje, choć krótkie zapowiedzi nieco ostudziły mój zapał. Z mieszanymi uczuciami zasiadłem do pierwszego odcinka szóstego sezonu TCW, który powitał mnie dość widowiskową bitwą o Ringo Vindę. Pomijam fakt, że równie dobrze można było wstawić w jej miejsce odrobinę bardziej znaną w uniwersum planetę, ale twórcy już nie raz i nie dwa pokazywali że nie bardzo lubią takie mrugnięcia okiem do fanów. Trzeba jednak przyznać, że animatorzy naprawdę przyłożyli się przedstawiając mnogość armii droidów (może tylko odrobinę zbyt licznej) a także mieli kilka całkiem dobrych pomysłów związanych z organizacją bitwy – widać, że to nie tylko nacierające na siebie stada strzelające w siebie kolorowymi promyczkami.
Z nowości na uwagę zasługują również dwie nowe postacie – siostry Jedi Tiplee i Tiplar wzorowane na wczesnych szkicach z Ataku Klonów i ze świetnie zanimowanymi… włosami (?). Co prawda, wprowadzanie do uniwersum nowych postaci, które niemal natychmiast dostają pociskiem prosto w twarz bywa męczące, ale jest chyba lepsze niż głupie uśmiercanie postaci już istniejących w kanonie. Co do nich to zdecydowanie cieszy ponowne pojawienie się CT-5555 bardziej znanego jako Fives oraz jego kumpla Tupa, który odegrał niebagatelną rolę w śmierci mistrzyni Tiplar. Przyjemnym zaskoczeniem był dla mnie też powrót przyprawiającego o arachnofobię admirała Trencha. Jego nowy wygląd w pewnym stopniu wyjaśnia co się z nim stało ale przede wszystkim samo jego pojawienie się świadczy, że twórcy przynajmniej raz na jakiś czas przypominają sobie o swoich bohaterach.
Cały pierwszy odcinek skupia się na problemach zdrowotnych wspomnianego już Tupa, którymi zainteresowani są zarówno republikanie jak i separatyści. Żołnierz w miarę rozwoju historii dostał się w łapska wroga by zaraz potem, zdecydowanie zbyt szybko, zostać odbitym. Takie rozplanowanie akcji wydaje mi się strasznie wymuszone a jeśli dorzucić do tego masę zauważonych przeze mnie błędów związanych z właściwościami przestrzeni kosmicznej, w której dzieje się znaczna część odcinka, epizod nie zasłużył u mnie na zbyt wysoką ocenę. Apetytu na kolejne narobił mi jednak fakt, że ciąg dalszy będzie miał miejsce na Kamino a wyjątkowo przyjemnym dodatkiem okazała się scena zamykająca odcinek. Czy tylko mi wydaje się, że Anakin z rękoma założonymi z tyłu wpatrujący się w odlatującą fregatę do złudzenia przypomina słynną scenę z Darthem Vaderem w roli głównej?
Po tym niepozbawionym kilku smaczków, ale jednak przeciętnym odcinku wprowadzającym, przenosimy na dwa kolejne epizody na pokrytą wszechoceanem „ojczyznę” klonów. Jak zwykle została ona świetnie przedstawiona. Falująca woda i rzęsisty deszcz doskonale uzupełniają wizerunek majestatycznego Tipoca City. Również wnętrze miasta wygląda zadowalająco a olbrzymią zaletą obu odcinków jest znaczne rozwinięcie jego wizerunku. Poza doskonale znanymi, oślepiająco białymi korytarzami, mamy tutaj całą masę pomieszczeń badawczych, centrum bezpieczeństwa, inkubatorium, hangary, audytorium sklonowanych kadetów, że o korytarzach ewakuacyjnych nie wspomnę.
Bardzo cieszy również ponowne pojawienie się kilku znanych wcześniej postaci. Chodzi mianowicie o Mistrzynię Shaak Ti oraz premiera Lama Su. Pojawia się również wzmianka o Jango Fettcie. Całkowicie niespodziewanie powróciła też Nala Se, mało znana Kaminoanka, która już wcześniej pojawiła się w serialu jako postać „czwartoplanowa” i w tym razem została znacznie bardziej rozwinięta. Nie jest już anonimową medyczką a raczej głęboko utajnionym szpiegiem. Co prawda, nie jest pierwszą Kaminoanką o tego typu charakterze, ale mimo to takie jej przedstawienie jest raczej zadowalające.
Koniecznie trzeba też wspomnieć o AZ-345211896246498721347. Początkowy wydawał się on kolejnym beznadziejnie skonstruowanym charakterem, jednak po pewnym czasie jego postać może przypaść do gustu. Mam wrażenie, że twórcy starali się zrobić z niego coś na kształt drugiego C-3PO, co wyszło im wcale nienajgorzej. Podobnie jak pozłacany protokolant, AZ-3 gada dużo i od rzeczy, jest pomocny i zdolny do poświęceń, choć często nie rozumie sytuacji w jakiej się znalazł. Jako czepialski fan EU dostrzegłem również pewien drobiazg, o którym twórcy pewnie nawet nie zdawali sobie sprawy. Otóż AZ-3 z pomocą Fivesa zdał sobie sprawę, że jego oprogramowanie zawiera paradoks. Nie byłby to odosobniony przypadek w świecie SW, a droidy którym przytrafiło się to wcześniej zyskiwały coś na kształt prymitywnej samowoli. Byłoby to doskonałe wyjaśnienie dość swobodnego traktowania obowiązujących zasad przez AZ-3.
Niestety, za świetnymi lokacjami i niezgorszymi postaciami nie idzie fabuła. Nie licząc paru elementów śledztwa jakie prowadzi Fives, historia jest raczej monotonna, przewidywalna i przede wszystkim pełna głupot. Nie chce mi sie wierzyć, że pojedynczy klon, nawet taki jak Fives, zdołał wielokrotnie wywieść w pole całe Tipoca City z Mistrzynią Jedi na czele. Zastanawiający jest również fakt, że gdziekolwiek Fives się pojawiał dosłownie minutę później miał już na karku oddział swoich braci, którzy nagle stawali się zaskakująco nieskuteczni. Wreszcie, strasznie rozczarował mnie pomysł z implantami nerwowymi, które podobno miały zmniejszać poziom agresji klonów, a w praktyce w odpowiednim momencie zmuszać ich do wykonania rozkazu 66. Czyż klony nie były poddawane treningowi, który miała uczynić z nich całkowicie posłusznych żołnierzy? Czy modyfikacje genetyczne nie miały w pewnym stopniu ograniczyć ich samodzielności? Czy jednostki sprawiające zbyt wiele kłopotów nie były eliminowane? Fakt, podobne wątpliwości pojawiły się w serialu już wielokrotnie, ale w omawianych odcinkach są one denerwująco wyraźne.
I tak dochodzimy do finału tego czteroodcinkowego aktu, zaczynającego się naprawdę ostrym nawiązaniem do Nowej Trylogii. W pierwszych minutach epizodu w całej okazałości objawia nam się Republikańskie Centrum Medyczne, znane też jako Centrum Rekonstrukcji Chirurgicznej imienia Imperatora Palpatine’a. Jakby tego było mało, Fives jest przenoszony do niemal takiej samej sali, w której Anakin Skywalker przeistoczy się w Dartha Vadera. Na deser mamy czerwonych gwardzistów i szczyptę Dartha Sidiousa.
Po tej niewątpliwej uczcie dla wielbicieli Zemsty Sithów, następuje brawurowa ucieczka Fivesa. Nie mam pojęcia dlaczego tak bardzo przypadła mi do gusty. Być może dlatego, że nie jest to bieg przez opustoszały korytarz a prawdziwe przedzieranie się przez tłum różnorodnych cywilów. Shaak Ti w roli ścigającej również świetnie się prezentuje – aż brakowało mi tutaj słynnego komentarza „Sprawy Jedi. Róbcie swoje.”
W każdym razie, Fivesowi udaje się uciec i po złapaniu taksówki z kierowcą o typowym dla tego zawodu charakterze trafia do baru dla klonów (sic!). I tutaj następuje kolejna uczta dla bystrookich. Każdy z pewnością zauważy tłumy pijanych jak bele klonów oraz mnogość obcych, którzy stanowią przecież kwintesencję tego uniwersum, ale sprawniejsze oko dostrzeże między innymi wyświetlany na ekranach wyścig ścigaczy czy toaletę przystosowaną nie tylko dla ludzi ale również dla… Jawów i Huttów. Mądrości wypisywane na jej ścianach mówią między innymi, że Legion 501 tu był oraz że siostra Fivesa jest tauntaunem. Takie smaczki doskonale poprawiają klimat odcinka i wcale nie rujnuje ich obecność kolejnych głupot takich jak poszukujący Fivesa klony, które wypytują o niego w barze pełnym identycznie wyglądających żołnierzy.
Dalej jest już z górki. Mijając po drodze jeszcze sympatyczne pole zastoju znane z Epizodu III powoli dochodzimy do końca tego czteroodcinkowca i co najważniejsze zamknięcia wątku grupy klonów kadetów, których poczynania śledziliśmy już od odcinka Rookies. Droidbait, Echo, Fives, Cutup i Hevy stanowili chyba jeden z najlepszych elementów serialu, które spajały pojedyncze odcinki w całość. Osobiście było mi autentycznie żal Fivesa, gdyż przez wszystkie te momenty w których pojawiał się na ekranie zdążyłem go polubić. Jego śmierć przedstawiono po prostu świetnie, choć została ona szybko przyćmiona przez scenę zamykającą odcinek, a zwłaszcza przez pewien charakterystyczny motyw muzyczny budujący klimat znany wszystkim fanom Star Wars.
Co więc można powiedzieć ogólnie o tych czterech odcinkach? Moim skromnym zdaniem nie jest źle, choć spodziewałem się czegoś innego. Jest tutaj całkiem sporo niedociągnięć, ale w tym serialu powinniśmy się już do nich przyzwyczaić. Przedstawiona historia leniwie idzie naprzód i gdyby tylko pojawił się jakiś bardziej zaskakujący element, było by naprawdę bardzo dobrze. Sytuację ratują jednak liczne nawiązania do EU i poprzednich odcinków a także niektóre gagi, przez co oglądanie staje się całkiem przyjemną rozrywką. Krótko mówiąc: polecam wszystkim, a zwłaszcza fanom obdarzonym czujnym okiem.