Koniec stagnacji i drugie życie „Star Wars”

Był taki czas, gdy odległa galaktyka leżała gdzieś w kącie, zakurzona, bez życia. Nie było nowych filmów, nie powstawały książki, komiksy czy gry, a George Lucas siedział wygodnie usadowiony w swym fotelu na Ranczu Skywalkera i zajmował się produkcją skromnych – przynajmniej w porównaniu – dzieł w rodzaju skądinąd znakomitych Kronik Młodego Indiany Jonesa. Fani wydorośleli, Legion 501 jeszcze nie istniał, a wierni miłośnicy Star Wars spotykali się, by co najwyżej pograć w najnowszą erpegową przygodę – jedyną wydawaną wówczas gwiezdnowojenną rzeczą. Słowem: lata 1986-1991. Pięć pustych lat od skończenia serii – nomen omen – Marvel Star Wars, po premierę Dziedzica Imperium. Pięć lat absolutnej posuchy, jakiej nigdy później nie doświadczyliśmy… ale mogliśmy ponownie doświadczyć. A wielkie deja vu, ponury powrót do przeszłości mógł mieć miejsce, gdyby pewnego dżdżystego/słonecznego (w zależności od spojrzenia fana na tę drażliwą kwestię) poranka pan Lucas nie wyciągnął ze skarbonki czterech miliardów dolarów…

Mocne słowa? Przesadzone? Jeszcze dwa-trzy lata temu wyśmiałbym każdego, kto choćby zasugerowałby taki mroczny scenariusz. Moc jedna wie, jakim byłem optymistą jeszcze w 2009 roku (czego dowodem niech będzie jeden z artykułów w Antologii Fanów 2010-11) – wyobrażałem sobie góry nowych książek, wspaniałe seriale i świetne gry, od których wprost nie będę mógł się oderwać. I częściowo wszystko się zgadzało. W końcu niczego nam nie brakowało: The Clone Wars, The Old Republic, Dziedzictwo, całe cykle powieściowe. Niczego, oprócz tego, że Star Wars się rozrasta, za to prawie wcale nie rozwija. Prawda jest taka, że przed październikiem 2012 roku uniwersum Lucasa znajdowało się w stanie zbliżającym nas do pewnego rodzaju stagnacji. Rzeczy, które miały pchnąć odległą galaktykę do przodu, nie działały – chodzi tu przede wszystkim o niezrealizowany serial aktorski oraz Star Wars: 1313. Wychwalana przez fanów za pomysł „thirteen-thirteen” przeszła tak wiele zmian swojej koncepcji, powstawała w tak ogromnym chaosie developerskim, że nie miało prawa nic dobrego z tego wyniknąć. Co poza tym mieliśmy? Masę starych, odgrzewanych kotletów. Powieści o Wielkiej Trójce zjadały swój ogon i stały na żenującym poziomie, The Clone Wars, tyle lat po prequelach, było już wysłużoną historią, Detours nie wnosił kompletnie nic nowego do uniwersum, nie wspominając o epizodach w 3D. Słowem: potworna, nadciągająca z zawrotną prędkością przez nadprzestrzeń stagnacja.

I wtedy pojawił się Disney – czy, właściwie, Lucas postanowił oddać w czyjeś ręce dzieło swojego życia. W ciągu kilkunastu miesięcy nowy właściciel marki pozamiatał i zmienił wszystko. To zresztą oczywiste, skoro pierwszą decyzją multimiliardowej korporacji ds. dostarczania rozrywki, która przecież chce odzyskać wydane na Star Wars pieniądze, było ogłoszenie trylogii sequeli. Ale zmiany są bardziej głębokie i długoterminowe, niż sądzi wielu z nas. Nowa głównodowodząca Lucasfilm, Kathleen Kennedy – i w jakimś stopniu ludzie z Disneya – obrała interesującą taktykę „wygaszania” odległej galaktyki aż do października 2014, przy jednoczesnej powolnej wymianie części składowych, które nie do końca funkcjonowały jak należy i ogłaszaniu nowych, ale nie tak licznych jak niegdyś projektów. Wszytko po to, aby zwykłym ludziom, ale także i fanom, odległa galaktyka zwyczajnie się nie znudziła i nie spowszechniała.

„Wygaszanie” Star Wars miało, nie da się ukryć, dość brutalny charakter. Do piachu poszło wszystko, co zostało uznane za niepasujące do nowego kierunku, w którym zmierza Lucasfilm. Zapytacie – jaki to kierunek? To proste: triumfalny powrót epoki Klasycznej Trylogii, tradycyjnych zmagań Imperium z Rebelią. Zgodnie z nową polityką firmy, prequele odchodzą w niepamięć, a wraz z nimi to wszystko, co kojarzy się źle ze Star Wars, zarówno fanom, jak i zwykłym kinomanom, którym do dziś włącza się odruch wymiotny na widok Jar Jara. Potwierdzeniem tego trendu jest fakt, że jedynymi firmami, poza tymi zabawkarskimi, które wciąż zachowały licencję, są Fantasy Flight Games oraz Del Rey. Ta pierwsza idealnie się wstrzeliła w politykę, istnienia której nie mogła przewidzieć w 2011 roku, zapewniając fanom karciankową, bitewniakową (i to w wersji mikro oraz makro!) i erpegową zabawę w czasach Klasycznej Trylogii i tylko w jej czasach. Zero prequeli, choć z drugiej strony mnóstwo Expanded Universe. Del Rey z kolei pozostało w grze, gdyż nie ma żadnej stricte disneyowskiej konkurencji; Disney bowiem nie ma w posiadaniu żadnej oficyny wydawniczej pasującej do profilu Star Wars.

Ostatnim etapem wspomnianego wygaszania Star Wars, które kończy się właśnie teraz, w tym momencie, jest zwrócenie naszej uwagi na nowe projekty, przymierzające się do wymienienia tych skasowanych. I tak oto mamy Epizod VII zamiast Epizodów II-VI w 3D, Rebels zamiast The Clone Wars, EA Games zamiast LucasArts, Marvel zamiast Dark Horse Comics, Battlefront zamiast 1313. A także, ku zrozumiałej, ale jednak byt histerycznej rozpaczy fanów, wymiana Expanded Universe na nowy kanon. Oto Disney zamiast Lucasa, początek wielkiej rewitalizacji Star Wars. Rewitalizacji, która powinna przynieść odległej galaktyce zdecydowanie więcej plusów, niż minusów. Rewitalizacji, która już rozpoczęła się pozytywnymi akcentami: zatrudnieniem najlepszych z najlepszych. Jakkolwiek by nie oceniać ludzi pokroju J. J. Abramsa, Kathleen Kennedy, Marvela czy Electronic Arts, są to osoby i ekipy z najwyższej branżowej ligi. Dekanonizacja Expanded Universe, nieusuwająca go jednak – pamiętajmy o grach Fantasy Flight Games, czerpiących pełnymi garściami ze źródeł pozafilmowych! – była nieunikniona, a także, gdy spojrzymy na to chłodnym okiem, nawet konieczna w celu rewitalizacji Star Wars. Nie sposób było tchnąć w odległą galaktykę nowego życia, jednocześnie stąpając po gigantycznym polu minowym istniejących kanonicznych opowieści. Plusem jest także to, że żegnamy się z mocno zmurszałym i problematycznym podziałem na kanony C, G, S czy N. Teraz jest jeden nadrzędny kanon, którego będzie się pilnować jak oka w głowie. Pierwszy raz w historii książka będzie, teoretycznie, równie ważna jak film.

Nie sposób przewidzieć, jak się potoczy dalsza historia blisko czterdziestoletniej marki zwanej Star Wars. Za nami premiera pierwszej poważnej produkcji gwiezdnowojennej stworzonej całkowicie pod egidą Disneya – Rebels – a także pierwszej książki, jakże adekwatnie nazwanej A New Dawn, będącej wstępem do rzeczonego serialu. Nie wiemy, czy Epizod VII okaże się sukcesem, czy straszną kaszaną, nie ustalimy też, czy Rebels i inne projekty z czasem będą wywoływać u nas szeroki uśmiech, czy potężny zgrzyt zębów. Możemy jednak być pewni jednego: Star Wars odżyło, ba, wkrótce zacznie żyć pełną piersią! Z ulgą żegnamy obawy, że odległa galaktyka pogrąży się w otchłani zapomnienia, przestanie się rozwijać i być atrakcyjna dla ludzi na całym świecie, że jej nadzwyczajna magia zgaśnie. Wraz z nowymi epizodami, serialami, książkami, komiksami i grami nadejdą kolejni fani: trzecie już pokolenie, po pierwszym, oryginalnym, i prequelowym (do którego zalicza się większość współczesnych fanów). Już samo to nastraja optymistycznie!