„Falkon najlepszym konwentem jest”. Z takim właśnie, jak sami widzicie dość ambitnym założeniem przystępowałem w tym roku do uczestnictwa w imprezie, która rozpoczęła się 7 listopada w budynku Targów Lublin. Konwenty są różne. Bywają takie „szkolne”, gdzie gwoździem programu jest… cóż, sam program, czyli zazwyczaj kilkadziesiąt prelekcji, konkursów i paneli ulokowanych w tytułowej szkole (na ogół podstawówce lub gimnazjum). Bywają również „targowe”, których idea zasadza się na unikaniu dusznych sal prelekcyjnych i zachęcaniu tłumu nerdów do pielgrzymek gamesroomowych, obchodów straganowych i powszechnego oglądactwa różnych, czasem dziwnych atrakcji. Jest też coś pośrodku, co należy do polskiej specjalności i realizowane jest przede wszystkim przez poznański Pyrkon i lubelski Falkon. Ten drugi dopiero niedawno, bo w 2012 roku przeszedł z formuły szkolnej do formuły szkolno-targowej, ciesząc się w tej pierwszej kategorii niezwykłą renomą. Konwenty w 2012 i 2013 roku tylko ją potwierdziły w nowej formule, co też sprawiło, że wśród fanów z wielu środowisk to właśnie Falkon, na który ostatnio zjechało się ok. 4 tysiące ludzi, a nie gargantuiczny Pyrkon (tu aż 24 tysiące), jest najjaśniejszą gwiazdą polskiego firmamentu imprez fantastycznych.
Stąd hasło o najlepszym konwencie, którego za każdym razem, niczym mistrzowie sportu, Falkon musi bronić i z radością broni. W odróżnieniu od rzeczonego Pyrkonu (to już ostatni raz, jak się powołuję na to porównanie, przysięgam!), w Lublinie nie ma tłoku, szansa spotkania znajomego przez przypadek jest znacznie, znacznie wyższa, na konwent nie trafiają przypadkowe osoby, ale przede wszystkim – jest klimat! To może już nie ten sam klimat, który towarzyszył, moim zdaniem, najlepszej takiej imprezie w historii, czyli Falkonowi 2011, tym niemniej bezsprzecznie dało się odczuć magię fantastyki. Proporcje atrakcji mieszały się idealnie z liczbą poprzebieranych fanów, czy stoisk, a pomiędzy tym wszystkim było akurat dość czasu, by siąść sobie przy jakiejś zacnej planszówce. Prawdę mówiąc, nie pamiętam, kiedy ostatnio byłem tak zadowolony z rozdzieleniem sobie czasu na prelekcje/konkursy, granie, nerdzenie i zwyczajne chodzenie dookoła konwentu.
Tyle, jeśli chodzi o subiektywne odczucia. Obiektywnie rzecz ujmując, było kilka rzeczy udanych, ale też, niestety, sporo nieudanych. Olbrzymim plusem tegorocznej edycji lubelskiej imprezy było umiejscowienie… punktu gastronomicznego. Niby to tylko logistyka, niby niewielka zmiana w stosunku do zeszłego roku, jednak przeniesienie miejscówki z jedzeniem z wejścia do hali wystawowej, na jej koniec diametralnie poprawiło atmosferę i przepustowość Falkonu. Do tego jedzenie było tanie, dobre i podawane w obfitych porcjach. Cenię także błyskawiczną akredytację – przy tych kilku tysiącach uczestników sprawa niełatwa – lepsze rozplanowanie wystawców i stolików gamesroomowych, a także oddzielenie atrakcji stricte erpegowych i mangowych od pozostałych.
Niestety, nie obyło się bez niedociągnięć. I nie, duża odległość szkoły noclegowej od gmachu targów do nich nie należy; pół godzinki piechotą jeszcze nikogo nie zabiło. Problem stanowiło natomiast niejasne i niezbyt ciekawe umiejscowienie sali prelekcyjnych. Targi Lublin zwyczajnie nie zostały stworzone z myślą o grupkach kilkudziesięciu osób słuchających czyjegoś gadania – raczej z myślą o tysiącach takich osób. Z tego powodu dwie „sale” trafiły pod namiot. Dosłownie. Przy dwóch wyjściach z hali wystawowej dostawiono namioty. Choć teoretycznie miały być ogrzewane dmuchawami, momentami było w nich diabelnie zimno. Kuriozalny pomysł, ale najwyraźniej uznano, że lepsze to niż ucięcie o 1/3 programu imprezy. Także salka numer 6 została ulokowana tak, że ni w ząb nie można się było zorientować, gdzie jest, no i poza tym trochę straszyła swoim niewykończeniem i dusznością wywołaną brakiem jakichkolwiek okien.
Do minusów można też zaliczyć nieco ubogi sklepik konwentowy, do którego, niestety, najlepsze nagrody wrzucono dopiero na sam koniec imprezy, co spowodowało niesamowity ścisk i wzajemne oskarżanie się o podbieranie co smakowitszych kąsków. Trochę też musi się ode mnie oderwać programowi konwentu – a dokładnie rzecz ujmując zadziwiająco dużej liczbie punktów poświęconych Jossowi Whedonowi i serialowi Firefly. Zważcie, że mówię to ja, wielki fan obu, uznający Whedona za twórcę największego kalibru, Firefly z kolei za jeden z najlepszych seriali ever! Tym niemniej nawet ja dostrzegam, że około dziesięć atrakcji związanych z czymś w gruncie rzeczy niszowym to lekka przesada. Domyślam się, że byłoby inaczej, gdyby nie znani i lubiani prowadzący tychże atrakcji (np. Jakub Ćwiek czy nasza Cathia), tym niemniej proporcje okazały się być dość dziwne, tym bardziej, że wiem o wielu nieprzyjętych prelekcjach i konkursach, które chciały poprowadzić przeróżne znane mi osoby.
W tym miejscu relacji powinien się pojawić fragment poświęcony Star Wars, więc, nie przedłużając napięcia – pod względem gwiezdnowojennym Falkon był satysfakcjonujący. Enigmatyczne, prawda? Krótko: fani byli, nerdów kilku można było spotkać, legioniści w strojach chodzili, natomiast ogólnie nie czuło się aż tak mocno, jak poprzednio, że Star Wars jest wiele. Zabrakło m.in. graczy w X-Winga czy LCG, którzy także stanowią ważną część fandomu. Prelekcje dotyczące odległej galaktyki w większości dotyczyły Jedi i Sithów i spokojnie można je było sobie darować – szczególnie te o historii obu przeciwnych sobie zakonów, które zwyczajnie wiały nudą. Odstępstwo stanowiła tylko fajna dyskusjo-prelekcja Yako na temat bycia fanem Star Wars. Od strony naszego ukochanego uniwersum mogło być w związku z tym zdecydowanie lepiej.
Falkon najlepszym konwentem… jest? Moja relacja, nie da się nie zauważyć, w połowie składa się z narzekania. Wynikałoby z tego faktu, że lubelska impreza w moich oczach straciła swój zaszczytny tytuł, prawda? A, widzicie, otóż nie! Niedociągnięcia i niedostatki imprezy są li tylko niedociągnięciami i niedostatkami. To drobnostki, które nie rzutują na ogólne wrażenie, które jest ze wszech miar pozytywne. Na Falkonie bawiłem się znakomicie. Czy jest to zasługa towarzystwa (pozdrawiam w tym miejscu moją ukochaną narzeczoną), odpowiedniego doboru atrakcji wynikającego z konwentowego doświadczenia czy walorów samej imprezy, nie jestem do końca w stanie ocenić. Wiem jednak, że nieodzownie, od mojej pierwszej wizyty w 2011 roku, Falkon pozostaje moim numerem jeden, jedyną imprezą w moim kalendarzu, którą każdego roku, choćby się paliło i waliło, muszę odwiedzić. A to o czymś świadczy. Dlatego – do zobaczenia za rok!