„Fineasz i Ferb Star Wars”

Epizod IVa

NIECH FERB BĘDZIE Z WAMI

Na pustynnej planecie Tatooine

żyło dwóch szczęśliwych

pozyskiwaczy wody.

Nie planowali wyjazdu

ani plątania się w żadne

międzygalaktyczne przepychanki.

Nie wiedzieli jednak, że Galaktyczne

Imperium właśnie skończyło

budowę najpotężniejszej broni,

GWIAZDY ŚMIERCI.

Tymczasem, rebelianci wiedząc, gdzie

znajdują się plany Gwiazdy Śmierci,

posłali najlepszego dziobaka,

by je zdobył i znalazł słaby punkt.

To niekanoniczna historia, więc luzik.

Od razu przyznam się, że nie oglądąłem nigdy wcześniej ani jednego odcinka Fineasza i Ferba. Jednak interesując się Gwiezdnymi wojnami, człowiek ogląda seriale, o których wcześniej w ogóle nie słyszał: Robot Chicken, Family Guy, Simpsonowie, Jak poznałem waszą matkę… Teraz Disney postanowił wykorzystać swój nowy nabytek, by wypromować też inne produkty. Tak właśnie powstał Fineasz i Ferb: Star Wars.

Tytułowi bracia są sąsiadami Skywalkera i podążają jego śladami przez większość odcinka. Dlatego o fabule nie da się tu dużo opowiedzieć: wszystko zaczyna się na Tatooine, potem okazuje się, że R2-D2 zgubił plany Gwiazdy Śmierci i trzeba je oddać Rebeliantom. Dlatego bracia opuszczają dom i lecą w pogoń za protagonistami z Nowej nadziei. Bardzo przypomina to stary komiks Tag and Bink.

Jeśli chodzi o humor, jest on skierowany prawie wyłącznie do dzieci, a dorośli nie mogą liczyć na komedię w stylu Shreka, która bawi starsze i młodsze pokolenie. Zaskakuje to, że słyszymy wiele filmowych cytatów, przytoczonych bardzo dokładnie, co bardzo cieszy gwiezdnowojennych purystów.

Największą niespodzianką były piosenki, prezentujące zupełnie inne spojrzenie na różne sprawy w filmach. Fineasz i Ferb śpiewają o swoim uwielbieniu dla Tatooine, zamiast opowiadać o mieszkających tam szumowinach, a Imperium nie składa się z samych negatywnych postaci. Relacje między bohaterami też nie są sztywne – nawiązują się przyjaźnie i nawet szturmowiec może pomóc Rebelii.

No i jeszcze jeden ważny atut odcinka: śpiewająca Twi’lekanka. Czy można nie kochać Twi’lekanek?

Podsumowując, nie jest to parodia Star Wars dla każdej grupy wiekowej, nie dorasta nawet do pięt takim hitom jak Robot Chicken, ale trzyma poziom i jest dobrym początkiem Disneya w tworzeniu nawiązań do Gwiezdnych wojen. Jeśli tendencja będzie wzrostowa, fani nie będą mogli narzekać, a nowy właściciel marki wychowa kolejne pokolenie fanów.