28 listopada miał być dla mnie początkiem pewnej nowej epoki. Myślę, że nie byłam w tym sposobie myślenia osamotniona, wszak Epizod VII to coś, o czym marzyło się praktycznie od obejrzenia ostatniej sceny w Powrocie Jedi, niezależnie od wieku i roku, w którym się to stało. Trylogia prequeli to jedno, ale możliwość zapoznania się z tym, co działo się z naszymi ukochanymi bohaterami po bitwie o Endor była zdecydowanie palącą potrzebą. Podkarmiana rozmaitymi plotkami, a weźcie pod uwagę, że Internetu nie było albo był dostępny w nielicznych zakładach pracy, albo wręcz wiadrami gdzieniegdzie donoszony, wierzyłam nawet, że tak naprawdę na video w Stanach były wydane trzy pierwsze epizody, każdy z nich opowiadający o losach jednego z głównych bohaterów przed wydarzeniami Nowej nadziei, będącej wtedy jeszcze Gwiezdnymi wojnami. To był czas, w którym nawet zapoznanie się z tak potwornym dziełem jak The Lost City of the Jedi stawało się dla mnie wydarzeniem roku (i tak co rok, kiedy poprawiała się moja znajomość angielskiego, to wydarzenie stawało się coraz mniej i mniej radosne). To był czas, kiedy w Polsce wreszcie pojawiło się Mroczne Imperium, a Amber zaczął wydawać książkowe sequele, na czele z absolutnym numerem 1 do dzisiaj, czyli Trylogią Thrawna i człowiek wciągnął się w Expanded Universe na lata. Oczywiście, w pewnym momencie nastąpił pewien przesyt i rozczarowanie, jednak dalej zdarzało mi się sięgać po książki, zwłaszcza nie będące fragmentami serii, bo tak bardzo chciało się wiedzieć, co będzie dalej… To były czasy, które wspomina się z pewnym rozrzewnieniem, ale i zgrozą, kiedy człowiek uświadomi sobie, jak musiał sobie ukochany świat dawkować.
Wykupienie praw do Star Wars przez Disneya i puszczenie w ruch wielkiej machiny produkcyjnej zaowocowało pod koniec listopada pierwszym namacalnym dowodem tego, że to wszystko dzieje się naprawdę. Tak, wiem, przecież od miesięcy pojawiały się zdjęcia, wywiady, informacje – sama dzielę się z Wami tymi newsami w naszym cyklu „Star Wars w tym tygodniu”, ale dopiero teaser miał sprawić, że to wszystko miałam ujrzeć na własne oczy.
I… stało sie. Ujrzałam te 90 sekund, które rozpaliły Internet, wywołały nieskończone dyskusje, sprowokowały fale hejtu, przeróbek, fanartów i fanfilmów. Tylko… tylko że ja nie poczułam prawie niczego. Przypadkowe obrazki, owszem, osadzone w świecie starwarsowym, ale w obecnych czasach o takie pokusić się mogą najlepsze fanfilmy. Przypadkowe postaci, których jeszcze nie znam, do których nie mam żadnych, pozytywnych czy negatywnych, odczuć. Moment, w którym serce zaczęło mi bić naprawdę szybko, to piękny manewr „Sokoła Millenium” i ścigająca go para myśliwców TIE – bo to było coś, co znałam! X-wingi nie wzbudziły we mnie aż takiego entuzjazmu, ich miejsce jest w kosmosie! Tak, wiem, jestem takim inżynierem Mamoniem, co to najbardziej lubi te piosenki, które zna, ale czy nie jest z nami przypadkiem tak, że lubimy to, co w jakiś sposób jest w pewien sposób znajome? Wiem, skasowano EU, ale każde najmniejsze doń nawiązanie chociażby w Rebeliantach, wywołuje u mnie szeroki uśmiech na twarzy. Bo my chcemy zobaczyć to, co znamy. Bo my chcemy, by historia stanowiła jakąś kontynuację. Zaczęłam się nawet zastanawiać, czy może nie wymagam za wiele, czy przypadkiem nie dorosłam i potrzebuję sentymentalnej podróży do krainy dzieciństwa. W końcu regularnie oglądam Pana Kleksa…
I tak sobie przypomniałam moment, w którym po raz pierwszy obejrzałam trailer do The Phantom Menace. Było to na moim pierwszym konwencie, Nordconie w 1998, poświęconym zresztą tematycznie Gwiezdnym wojnom. Po korytarzu przewalały się tabuny Jedi, Sithów, oficerów Imperium i innych takich, a nowozapoznany kumpel z Elbląga, zawiadujący machinerią komputerową w sali audio oznajmił, że ma na dysku trailer do Epizodu I, świeżutki, zadebiutował w kinach amerykańskich zaledwie kilka tygodni temu (tak, to były takie czasy), czy chcemy obejrzeć? Nie muszę mówić, jaka była odpowiedź, prawda?
Powiem tak – po pierwszym razie zaparło mi dech w piersiach – i nie, nie są to wyznania intymne. Już sam początek, pojawiające się plansze z napisami „Every generation has a legend… Every journey has a first step… Every saga has a beginning…”, a wszystko to okraszone znajomym dźwiękiem respiratora Lorda Vadera. Jasne, podobnie jak w przypadku teasera do EVII, mieliśmy przebitki z kompletnie nowymi, nieznanymi miejscami, a także z nowymi postaciami, czuło się jednak, że jest to ten ciąg dalszy czy też raczej początek, na który wszyscy tak długo czekaliśmy. W pewnym momencie dostaliśmy jednak już zapowiedź historii, odniesienia do przepowiedni, rozmowy o Wybrańcu, a kiedy wreszcie zidentyfikowaliśmy postać towarzysza Liama Neesona jako Obi-Wana w momencie, gdy został przedstawiony Anakinowi Skywalkerowi. Nie było, powtarzam, nie było w tej sali ani jednej osoby, która nie byłaby w jakikolwiek sposób zaczarowana lub wzruszona w tej chwili. Mieliśmy naszych dawnych bohaterów, mieliśmy pojedynki na miecze świetlne, mieliśmy doskonale się zapowiadającą akcję… Cóż to było za szczęście!
Z tej perspektywy patrzę na teaser do EVII i zastanawiam się, co się stało. No cóż, po pierwsze, w teaserze mamy same nowości, żadnej wręcz wskazówki co do fabuły. W momencie, kiedy wiemy, że w filmie pojawi się Wielka Trójca, to jest pewne rozczarowanie. Poza bardzo ładnymi, acz enigmatycznymi zdaniami wypowiadanymi głosem Andy’ego Serkisa nie mamy też żadnych dialogów. Sporą część czasu antenowego zajmują też czarne plansze pomiędzy kolejnymi scenkami… Tak, wiem, teaser to nie do końca to samo co trailer, ma zaciekawić, przykuć uwagę… to zadanie jak najbardziej spełnił, tylko… tylko nie do końca sprawił, że poczuliśmy magię podobną do tej w 1998 roku. Nie jest też dużo krótszy, zaledwie o 30 sekund.
Oczywiście, jestem też jednak zupełnie inną osobą. Za mną wspomniana już na początku szaleńcza podróż przez EU, godziny spędzone w starwarsowym świecie czy to na ekranie komputera, czy to z kartą postaci i drużyną, trylogia prequeli i animowana wersja legendarnego konfliktu. Już nie jest tak, jak w tych późnych latach 90., kiedy to zdobycie piórnika z Dartha Vaderem było sensacją na miarę odkrycia Atlantydy, teraz wyprawa po jajka kończy się przyniesieniem kocyka z bohaterami Wojen klonów lub zaopatrzeniem dzieci przyjaciół w kolejną rzecz starwarsową, bo jakże to – widzieć i nie kupić? Dla tego mojego pokolenia, które gadżety zdobywały z obłędem w oczach, a zamiast katalogu ze zdjęciami na komputerze miały zeszyt z wycinkami z gazet, to rzecz nie do pomyślenia – w zasięgu możliwości finansowych, rzecz jasna. Dużo za mną, znacznie więcej niż w tym 1998. Ale, do ciężkiego Nerfa Herdera, nadal ronię łezkę w finale RotJ, Marsz Imperialny nadal sprawia, że przyspieszam kroku lub staję nieomal na baczność, a ten cholerny trailer do EI nadal mi się podoba i za każdym razem czuję tę magię oczekiwania.
Liczę jeszcze na to, że prawdziwy trailer wbije mnie w fotel. Liczę na to, że dostanę przynajmniej jedną maleńką planszę z dawnymi bohaterami, co pozwoli mi poczuć się częścią całości. Liczę na to, że muzyka Johna Williamsa będzie mi towarzyszyła od pierwszego kadru, a nie rozwijała się zaledwie w drugiej części zwiastuna. Czy naprawdę liczę na zbyt wiele? Boję się w sumie, że może się okazać, że tak, bo a nuż wszystko jest obliczone na to, by dać znać szerokiej widowni, że te Star Warsy to też dla was, nie musicie być fanami. Fani zadowolą się statkami i nawiązaniami… Oby nie! Oby magia wróciła…