Jest październik 2003 roku. Na planie Epizodu III niedawno padł ostatni klaps, film nie miał jeszcze nawet swojego tytułu – ogłoszono go dopiero w lipcu następnego roku – a tymczasem do sieci wypłynął pełen opis fabuły trzeciej części trylogii prequeli. Sensacja? Nie do końca, bo jak to bywa ze spoilerami, zwłaszcza takiej wagi, część fanów uwierzyła, część nie, ogólnie wszystko rozeszło się po kościach i mało kto już pamiętał, te półtora roku później, o wielkim spoilerze z 2003. Spoilerze, który był prawdziwy – opis pokrywał się bowiem w 95% z tym, co fani Star Wars zobaczyli w kinie 19 maja 2005 roku. Po co ten przydługi wstęp, zapytacie? Ano dlatego, że ponad miesiąc temu, bez większych fanfar, portal MakingStarWars zaspoilerował nam cały Epizod VII. Najprawdopodobniej, a przykład z Zemstą Sithów jest nad wyraz wymowny, zaspoilerował prawdziwie.
Czytanie spoilerów to ryzyko zawodowe dla osoby takiej, jak ja. Abstrahując od bycia ubernerdem, który chce wiedzieć wszystko i to już, zaraz, jestem też redaktorem naczelnym portalu gwiezdnowojennego i po prostu głupio mi jest być nie na czasie – czyli, w pewnym sensie, nie znać najświeższych plotek. Dlatego Wy jesteście w bardziej komfortowej sytuacji. Możecie, lub nie, podświetlić myszką tekst oznaczony wielkim czerwonym napisem „Ostrzegamy przed spoilerami!”. W tym wypadku rozchodzi się jednak o rzecz naprawdę mocną – streszczenie całego filmu, najbardziej oczekiwanej produkcji ostatnich trzech lat. Nawet ktoś śledzący większość plotek musi się głęboko zastanowić, czy warto coś takiego przeczytać i potencjalnie zrujnować sobie przyjemność z oglądania Przebudzenia Mocy. Tym bardziej, że, podkreślę, jeśli Zemście Sithów mógł się trafić taki przeciek, a MakingStarWars jeszcze się nie pomyliło w swych spoilerowo-plotkowych wieściach, szanse na to są ogromne.
Ba, nawet ja miałem swój moment zawahania. Po przeczytaniu pierwszych dwóch akapitów naszły mnie wątpliwości, czy nie lepiej zostać w grudniu 2015 choć trochę zaskoczonym. Naradziłem się ze swoją dziewczyną i w końcu doszedłem do wniosku, że nawet gdybym dziś nie poznał tej fabuły, i tak połączyłbym fakty w całość po inwazji przebudzeniowomocnych zabawek, gadżetów i innych produktów we wrześniu, że nie wspomnę o kolejnych trailerach i innych przeciekach, pojawiających się w międzyczasie. Więc, dziennikarski obowiązek, czy nie, opis przeczytałem. Czy zepsuję sobie tym seans Przebudzenia Mocy? Nie sądzę. Myślę nawet, że będzie odwrotnie. Ale o tym później.
Powód, dla którego niczego sobie nie zepsuje jest prosty. Skoro spoilery znać powinienem, to trzeba się odpowiednio do nich nastawiać. Traktować je w określony sposób. Konkretniej mówiąc, jak adaptacja filmowa. Podchodząc do tego w ten sposób, stawiam się na miejscu osoby, która przeczytała książkę i ma zamiar obejrzeć jej kinową adaptację. W końcu nie ma w takim podejściu nic dziwnego. Z jakim nastawieniem szedł do kina na Władcę Pierścieni ktoś, kto przeczytał trylogię Tolkiena już kilkakrotnie? Wiadomo było, że nic go nie zaskoczy – nic, poza wykonaniem. I właśnie ten element jest rzeczą, która zadecyduje moim zdaniem o sukcesie lub porażce Przebudzenia Mocy. Bo, muszę się Wam przyznać, przeczytany przeze mnie opis Epizodu VII, ten „wielki spoiler naszych czasów”, to… no, rozczarowanie. Stąd moja druga uwaga, o odwrotności zepsucia.
Ponieważ jest to z założenia niespoilerowy tekst o spoilerach, nie napiszę nic o tym, co mnie w opisie fabuły Przebudzenia Mocy rozczarowało (oczywiście zakładając, że jest prawdziwa, bo w końcu to kompilacja wycieków i plotek, a nie jeden, duży wyciek). Ważne jest to, co wynika z zaistnienia tego uczucia. Otóż, będąc rozczarowanym, gdy pójdę wreszcie do kina, nie będę miał nadziei na obejrzenie wielkiego filmu. Dzięki temu, gdyby wyszło, że spoilerowy opis nie oddał wiernie poziomu filmu, innymi słowy wykonanie takiego sobie scenariusza było nieziemskie, albo, na co liczę jeszce bardziej, opis okazał się nieprawdziwy, wyjdę z seansu bardzo zadowolony, jeśli nie wręcz zachwycony. W ten sposób czytanie spoilerów doprowadziłoby do efektu zaprzeczającego temu, który teoretycznie powinien mu towarzyszyć, prawda? Albo zaskoczenie, bo było lepiej, albo zaskoczenie, bo to nieprawda.
Ani nie namawiam, ani nie zniechęcam do zapoznawania się z najnowszymi plotkami, plotami i spoilerami dotyczącymi Epizodu VII – czy jakiegokolwiek innego filmu, jeśli już przy tym jesteśmy. Można postawić na stopniowe odkrywanie rąbków tajemnicy za pomocą spoilerów, można też poczekać na ten jeden moment potężnego zaskoczenia podczas premiery. Można się zamknąć na przecieki internetowe na kilka(naście?) miesięcy i snuć nieskończone domysły z fanami niespoilerującej części fandomu, można też szperać w sieci w poszukiwaniu nowych plotek i dyskutować o nich z resztą spoilerującej społeczności. Ja swoją drogę wybrałem. A Wy?