Oceniamy „Przebudzenie Mocy” – część 2

Uwaga! Artykuł został pierwotnie opublikowany tuż po premierze Przebudzenia Mocy.

Nadiru: Stało się! Mimo, że minęło parę dni, wciąż nie mogę uwierzyć, że premiera najbardziej wyczekiwanego filmu ostatnich lat (bo najbardziej wyczekiwanym w historii na zawsze zostanie Epizod I) jest już za nami, że na dobre weszliśmy w nową epokę Star Wars, epokę bez personalnego wkładu George’a Lucasa. Wspominam o tym dlatego, że jest to naprawdę ważny czynnik w ocenie tego filmu, na równi z zawirowaniami kanonicznymi. To powiedziawszy, mój wyrok brzmi następująco: jestem zachwycony i zarazem oszołomiony. To jest film, na który czekałem! Nie film, który sobie wymarzyłem, daleko mu do tego (byłoby w nim więcej polityki, worldbuildingu i elementów Expanded Universe), natomiast taki, jakiego oczekiwałem.

W żadnym miejscu fabuła Przebudzenia Mocy mnie nie zaskoczyła – spoilery w ponad 90% prawdziwie ją zilustrowały – można wręcz rzec, że od dawna byłem przyzwyczajony do myśli, że zobaczę na ekranie film silnie inspirowany Nową nadzieją. Brak Luke’a? Check. Śmierć Hana? Check. Rey wrażliwa na Moc? Check. Może nawet pamiętacie, jak dawno temu, w tekście Niespoilerowo o spoilerach napisałem, że w Epizodzie VII wszystko, dosłownie wszystko, rozbije się o wykonanie. I tak się stało. Wykonanie stanowi klucz. A jest ono niesamowite, lepsze, niż to, czego kiedykolwiek mogłem się spodziewać. J.J. Abrams nakręcił produkcję, która zawiera w sobie jedynie niewielki ślad jego sztandarowych zagrywek (zwłaszcza jeśli chodzi o zachowanie się kamery), produkcję współczesną, ale na wskroś przesiąkniętą lucasowskim stylem. Owszem, to film szybki, momentami wkrada się w niego chaos i przydałyby się ze dwa dodatkowe momenty przestoju – ale realizacyjnie jest niemal doskonały.

No dobrze, ale czemu tak bardzo się zachwycam, zapytacie? Powiedzmy sobie to prosto. Przebudzenie Mocy dlatego jest tak świetne, bo nadzwyczaj sprawnie połączyło najistotniejsze elementy stojące za pierwotnym sukcesem Epizodu IV: wspaniale rozpisane postacie, atmosfera rozpoczynającej się przygody nakrapiana mistycyzmem Mocy (której w Nowej nadziei również było relatywnie mało), nienachalny humor, wreszcie nieco wyświechtany, ale wciąż sprawdzający się schemat campbellowski. Jeśli czegoś brakuje, to jedynie wyrazistszej muzyki i zdecydowanie bardziej zamkniętego zakończenia, które nie stanowiłoby tak oczywistego wstępu do Epizodu VIII. W tym miejscu szczególnie zwracam uwagę na bohaterów. Rey i Finn, zagubieni, prostolinijni i zabawni, zwłaszcza kiedy widzimy ich razem, są ładnie skontrastowani z mocno rozchwianym emocjonalnie (tak, do siedmiu Huttów, na przekór wszystkim przyznam, podoba mi się to!) Kylo Renem, który, jako ktoś będący na początku swojej mrocznej ścieżki, jest naprawdę dobrze pokazany. Aktorzy we wszystkich tych rolach spisali się na medal. Tak, Adam Driver też. Ford, w odróżnieniu od tego, co powiedziało parę osób, również dał sobie dobrze radę z podstarzałym Hanem. Tylko w przypadku Carrie Fisher mogę powiedzieć coś negatywnego; to nie była kreacja jej życia. Na ile to wynikło z roli, jaką przydzielono tu Lei, a na ile jej aktorstwa, tego nie wiem. A, i powtórzę też za chyba wszystkimi fanami: za mało, zdecydowanie za mało Poe!

Zauważyłem, nie tylko w naszych opiniach, ale i na innych portalach fanowskich, że bardzo częstym zarzutem wobec Przebudzenia Mocy jest brak szerszej ekspozycji. Cathia najsilniej wyraziła to przekonanie, pytając się o stan galaktyki, kim i czym jest Najwyższy Porządek, Ruch Oporu, Nowa Republika i tak dalej, i tym podobne. Być może czyniłbym to zarzutem i ja, gdyby nie to, że dla mnie filmy Star Wars nigdy nie były źródłem wiedzy, encyklopedią, a jedynie punktem, wokół którego cała wiedza została skupiona – a w tym wypadku: zostanie. Nie potrzebowałem tego, by film mi wyjaśnił, jak wygląda sytuacja w odległej galaktyce. Byłoby to może fajne, ale nie od tego jest, w moim przeczuciu, Przebudzenie Mocy. Nie da się jednak ukryć, że mój punkt widzenia, nerda chłonącego świat Star Wars ze źródeł pozafilmowych, jest dość unikatowy. Ale nawet gdyby nie był tego typu nerdem, to czy jako zwykły widz/fan muszę wiedzieć wszystko? Czy brak szerszej ekspozycji sprawia, że film jest gorszy? Nie sądzę.

Czas na jakiś dogłębniejsze podsumowanie, prawda? Na pewno będę ostatnią osobą, która powie, że Przebudzenie Mocy nie ma wad. Ba, jest ich nawet sporo. Samolubne zachowanie Luke’a w obliczu zagrożenia ze strony Porządku, dziwaczny wątek poszukiwania Skywalkera za pomocą mapy, a nie czegoś sensowniejszego (np. zwiadowcy, agenci), nadmierna eksplozja umiejętności Rey (chodzi mi wyłącznie o Moc, sam fakt pokonania Kylo jest w porządku, biorąc pod uwagę jego ranę i jej umiejętności wyniesione z Jakku), absurdalność potęgi Bazy Starkiller i jej niewielkie znaczenie dla fabuły… Trochę tego jest, ale jak się przyjrzeć, to niewiele więcej, niż w Epizodach IV-VI. Przede wszystkim jednak nie po to są filmy Star Wars, by szukać w nich niesamowitych pokładów logiki i sensu. Filmy Star Wars mają mieć magię niezwykłej przygody, mają bawić, być efektowne, dobrze zrealizowane pod każdym względem technicznym, a jednocześnie pod płaszczykiem tego wszystkiego prezentować sobą jakąś głębszą myśl, być współczesną inkarnacją mitów. I takie właśnie jest, moim zdaniem, Przebudzenie Mocy.

JediPrzemo: Starałem się w żaden sposób nie nastawiać do najnowszego epizodu, bowiem moje emocje związane z nim przypominały sinusoidę od nienawiści do utęsknienia. Wiedziałem jedno – ten film (ani żaden inny) nie był wart przeniesienia trzech dekad Expanded Universe do lamusa. Bez negatywnych emocji tak stwierdziłem, bo to po prostu fakt. Jakieś 2-3 tygodnie przed premierą unikałem wszelkich spotów i spoilerów, żeby nie psuć sobie frajdy (niestety, jakiś skończony debil wrzucił zdjęcie ze śmiercią Hana pod kompletnie niezwiązaną ze Star Wars dyskusją). Czy było warto? Po pierwszym seansie wyszedłem z kina z poczuciem, że zrobiono film poprawny. Nie można było powiedzieć, że był zły, ale też niekoniecznie był wspaniały. Usłyszałem, że Przebudzenie Mocy zyskuje po kolejnym obejrzeniu, na szczęście nie sprzedałem, ani nie oddałem nikomu moich biletów, więc miałem okazję to zweryfikować. Musze w tym momencie przyznać, że faktycznie. Po pierwszym seansie byłem gotów dać 5 lub 6 na 10 gwiazdek, po kolejnym zastanawiam się nad 7. Czym byłaby jednak pisanina JediPrzema bez narzekania? Zatem skrótowo (bowiem moi koledzy i koleżanki już się rozpisali na ten temat) lista siedmiu grzechów głównych The Force Awakens.

Kalka Nowej nadziei. Mój pierwszy komentarz po filmie – „Nowa nadzieja 30 lat później”. Ja rozumiem, że Star Wars mają pokazać, że historia zatacza koło, nawet Expanded Universe to wykorzystało opisując historię Jacena, ale nie mogę zwyczajnie się oprzeć wrażeniu, że Abrams poszedł po linii najmniejszego oporu. Film był bardzo asekurancki. Dla jednych to plus, dla mnie minus. Droid na pustynnej planecie, z kluczową informacją, który musi dotrzeć do Rebeliantów? Dziewczyna z galaktycznego zadupia nagle staje w centrum wydarzeń i jest potężna Mocą? Broń niszcząca planety? Śmierć mentora? Namierzenie bazy Oporu i ograniczony czas na zniszczenie broni? Lot szybem? Bardzo szkoda, że nie wysilono się bardziej.

Kylo Ren. Bardzo przykro mi to mówić, ale to był kompletny niewypał. Nie wiem, czy to wina kreacji Drivera, czy pomysłu na postać, ale Kylo Ren nie jest zły. Ben Solo to tak naprawdę nastolatek przechodzący w czasie dojrzewania okres buntu w połączeniu z fazą na mrok typu emo/got. On nie jest zły, tylko chce być złym. Bo tak. Bez przyczyny. Może dlatego, bo go nikt nie rozumie. Miał być następcą Vadera, a nie potrafi nawet zachować jego stoickiego spokoju. Mam nadzieję, że nie zrobią z niego Snape’a Gwiezdnych wojen, aczkolwiek to chyba jedyna droga, żeby uratować tę postać.

Trening Rey. A w zasadzie jego brak. Nikt nigdy mnie nie przekona, że dziewczyna nagle nauczyła się odpierać atak na swój umysł, czytać w myślach, dokonywać sztuczek umysłowych oraz, po tym, gdy drugi raz trzymała w rękach miecz świetlny, pokonała mistrza Rycerzy Ren – ucznia samego Skywalkera i Snoke’a. To się zwyczajnie nie trzyma kupy, zwłaszcza w kontekście Imperium kontratakuje.

Muzyka. Każdy epizod miał swój temat muzyczny, The Force Theme, Imperial March, temat Imperatora, Duel of the Fates, Across the Stars, Battle of the Heroes. Muzyka jest dla mnie niezwykle potężną częścią filmu i z niecierpliwością czekałem chociaż na bojową wersję Force Theme ze zwiastuna. Nie doczekałem się ani tego, ani tematu przewodniego. Niestety, John Williams zrobił muzykę poprawną, ale taką, o której się zapomni po pięciu minutach.

Heheszki. Przyznaję, wszystko lepsze od Jar Jara (czy jak go nazywam: „Słoika słoika”), ale umówmy się, do poziomu żartów z Oryginalnej Trylogii daleko. Więcej w tym było głupiego, amerykańskiego humoru, niż czegoś błyskotliwego. Aczkolwiek, nawet ja się zaśmiałem, gdy dwóch szturmowców wycofało się, gdy Ren zawołał straż. Do tego dochodzą dwa dodatkowe grzechy. Po pierwsze, Luke chce się ukryć ale zostawia mapę prowadzącą do niego. Chyba nic więcej nie muszę mówić. Po drugie, za mało Poe. Dameron od początku zyskał moją sympatię, wyluzowany, naturalny i odnajdujący się w tym, co robi. Bardzo szkoda, że ostatecznie dano mu tak mało czasu na ekranie.

Ale, żeby nie było znowu zbyt negatywnie w mojej wypowiedzi, wymienię teraz to, co mi się podobało:
Epizod VII. Ucieszyłem się, gdy przeczytałem te słowa w napisach początkowych.
BB-8. Od początku byłem sceptycznie nastawiony do niego, ale droid mnie kupił. Ma jakby więcej uczuć, niż Artoo i jest po prostu przesympatyczny.
Rozszerzenie galaktyki. Abrams pokazał nam nowe rasy i planety, co jest dosyć fajnym zabiegiem, ale mógłby jednak pokazać parę gatunków z poprzednich epizodów. Tym niemniej, fajnie było zobaczyć kogoś innego niż Twi’leka czy Hutta.
Walki myśliwców. Co tu się dużo rozwodzić? Są efektowne i efektywne! Zwłaszcza, gdy widzimy jak Poe jednym ciągiem rozwala kilka myśliwców pilotując w elegancki sposób X-winga.
Luke Skywalker. Na niego najbardziej czekałem, a scena, w której go odnaleźliśmy była dla mnie bardzo mocna i wzruszająca.
Mrugnięcia okiem do fanów. Rozmowy szturmowców o T-17, zgniatarka śmieci, czy numer 2187 to są smaczki, które lubię, a to tylko niektóre z nich, reszty szukajcie sami.
Maz Kanata. Obok Poe Damerona i BB-8 to moja ulubiona postać z tego filmu. Faktycznie stała się takim następcą Yody (aczkolwiek przesadzono z tym, że żyje od niego dłużej) i mam szczerą nadzieję na rozwiniecie jej wątku, chociażby po to, żeby się dowiedzieć, skąd wzięła miecz Anakina.

Podsumowując, Przebudzenie Mocy jest filmem dobrym. Na pewno nie jest przełomowy, choć cieszy mnie bicie przez niego kolejnych rekordów w box office. Myślę, że bez zgrzytania zębami i wielkich boleści będę go mógł dalej oglądać, ale niestety, dla mnie to nadal alternate universe w stosunku do Expaned Universe i starego kanonu.

Yako: Po kilku obejrzeniach Przebudzenia Mocy nadal analizuję i zastanawiam się, co powiedzieć na temat najnowszego epizodu Gwiezdnych wojen. Z jednej strony podoba mi się strona wizualna filmu i to, że klimat Star Wars wylewa się z ekranu. Te nawiązania na każdym kroku są tym, co powoduje banana na twarzy każdego mniejszego i większego fana. Widzieliśmy humor (i to śmieszny, a nie żenujący z wchodzeniem w kupę przez Jar Jara) i trochę dramatu. Adam Driver nie udźwignął roli i tego rozdarcia. Sith, który się wścieka i wali mieczem po ścianach nie mieści mi się w głowie. Choć z drugiej strony miał zagrać opuszczonego, zdradzonego, rozdartego młokosa, a nie w pełni ukształtowanego sługę Ciemnej Strony. Mamy świetną postać Ray. Perfekcyjnie napisana i zagrana dla Daisy Ridley rola. Mamy też Poe Damerona, którego, gdybym był kobietą, zostałbym fanem i powiesił sobie plakat nad łóżkiem. Mamy wreszcie Johna Boyegę, o którego roli mam dosyć mieszane odczucia. Nie dał rady chłopak…

Przebudzenie Mocy to film dla młodzieży. Disneyowski film dla młodzieży. Naiwny i z masą uproszczeń. Podobnie jak trzydzieści lat temu była nim Nowa nadzieja. I tak należy na niego patrzeć. Niemniej, Epizod VII to film dobry, który ogląda się w napięciu, który ani na chwilę nie zwalnia tempa, i który dobrze kontynuuje tradycje Gwiezdnych wojen. Cieszę się, że wreszcie oczekiwanie się skończyło. W ogólnym rozrachunku – warto było czekać.

Lisa: A mi się bardzo podobało. Bawiłam się świetnie, chociaż, tak jak Nadiru znałam spoilery i wiedziałam, co się wydarzy. Ogromnym plusem byli dla mnie nowi bohaterowie, w szczególności Rey i Finn. Daisy Ridley świetnie weszła w rolę, zupełnie jakby postać była dla niej napisana. John Boyega też zagrał przekonująco, jego bohater to powiew świeżości w tym uniwersum, nie spodziewałam się, że tak go polubię. Mam nadzieję, że w Epizodzie VII będzie więcej Poe Damerona – cudnie strzela, jeszcze lepiej lata, od czasu do czasu sypnie żartem. Moim ulubionym czarnym charakterem został generał Hux. Prawdę mówiąc, nie sądziłam, że będzie go aż tyle – co oczywiście zaliczam na plus!

Mieszane odczucia mam co do Kylo Rena. Nie jest tak tragiczny jak się spodziewałam, ale jak na „tego złego”, zachowuje się jak dziecko. Oglądając, trudno było uniknąć skojarzeń z Jacenem Solo z Legend, co w moich oczach trochę tę postać ratuje. Aktorsko Adam Driver odrobinkę zajeżdża mi – obym się myliła – Haydenem Christensenem… Całkowicie nie wiem też, co sądzić o Snoke’u. Wydaje mi się, że twórcy chcieli stworzyć Palpatine’a 2.0, tylko na razie marnie to wygląda. Pewnie więcej dowiemy się o nim w kolejnym epizodzie. Zabrakło mi jeszcze motywu na miarę Marszu Imperialnego, takiego utworu, który zapadłby w pamięci. Muzyka była przeciętna; ładna, ale rzadko czymś się wyróżniała.

Jednocześnie rozumiem osoby, które wyszły z kina niezadowolone. Gdy przeczytałam spoilery, wzięłam je za fałszywe, bo fabuła wyglądała tak okropnie! Po zwiastunie doszło do mnie, że ci ludzie nie żartowali. Chyba tej znajomości przecieków zawdzięczam pozytywne wrażenia, ale to nie zmienia faktu, że poszłabym na Przebudzenie Mocy jeszcze minimum ze dwa razy!

Kaelder: Idąc na premierę Przebudzenia Mocy czułem się, jakbym zmierzał na randkę z dawno niewidzianą ukochaną. Zdenerwowanie, różne myśli napływające do głowy i ciągłe zadawanie sobie pytań: „Co ona powie?”, „Jak się zachowam w jej obecności?”, „Czy warto było czekać tyle lat?” i „Czy powróci dawna fascynacja, która tli się jeszcze we mnie?”. Tę niepewność wyczuwałem jeszcze kilka minut przed rozpoczęciem się seansu i w trakcie wyświetlania się trailerów. W momencie, gdy pojawiły się słynne napisy początkowe przygotowujące nas na przygodę w odległej galaktyce, wstrzymałem oddech i wyczekiwałem solidnie przygotowanej produkcji. Jak się okazało, nie musiałem długo czekać na rozwój wypadków. W ciągu zaledwie kilku minut, poznałem jednego z głównych bohaterów oraz czołowego antagonistę tej części – Kylo Rena. Nie jest źle, pomyślałem z początku. Po dynamicznym wstępie, ataku na wioskę i ucieczce szturmowca-dezertera z pilotem Ruchu Oporu, przyszedł czas na relaks, podczas którego poznaliśmy życie samotnej kobiety zbierającej złom pozostały po bitwie sprzed trzydziestu lat. Właściwie, jeśli prześledzić cały film, można dojść do wniosku, że przeplatają się w nim momenty dynamiczne ze statycznymi, chwile odprężenia i napięcia, a także terroru zła oraz ukrywającego się i stłamszonego dobra.

Większość z pewnością zarzuci tej części skopiowanie motywów obecnych w Nowej nadziei. Nie do końca się z tym zgodzę. Owszem, Rey łudząco przypomina Luke’a Skywalkera, Jakku wydaje się być kopią Tatooine, a Ruch Oporu, Nowa Republika i Najwyższy Porządek to odpowiedniki Sojuszu Rebeliantów, Republiki oraz Galaktycznego Imperium. Jednak schemat opowieści troszeczkę różni się od tego, co zaobserwowaliśmy w Klasycznej Trylogii. Śmiem stwierdzić, że J. J. Abrams zaadoptował niektóre elementy Expanded Universe (np. koncepcja syna Leii i Hana, który przeszedł na Ciemną Stronę Mocy czy superbroni silniejszej od Gwiazdy Śmierci), wprowadził schemat Josepha Campbella kładący nacisk na ścieżkę bohatera, jego towarzyszy i pewne archetypy występujące w naszej kulturze oraz dodał troszeczkę od siebie. Praca kamery, efekty specjalne i ścieżka dźwiękowa, tak żywa oraz wypełniona elementami z poprzednich części sprawia, że film chce się oglądać nie tylko ze względu na obraz, lecz także i muzykę. Wbrew powszechnej opinii krążącej po fandomie, to kosmiczna saga, która nabrała nieco innych barw. To jednak nie wszystko. Przekonałem się także, że sprawdziła się moja teoria dotycząca ogromnego wpływu Ralpha McQuarriego na ostatnie produkcje gwiezdnowojenne (w tym także na Przebudzenie Mocy). Więcej dowiecie się jednak z nadchodzącego artykułu, który pojawi się na łamach Star Wars Extreme.

To jednak nieco inne Gwiezdne wojny, aniżeli te, do których większość fanów była przyzwyczajona. Nie ma się jednak co dziwić, zwłaszcza biorąc pod uwagę pojawienie się kolejnego pokolenia fanów wychowanych na nieco nowszych produkcjach oraz chęci odświeżenia marki wykupionej od George’a Lucasa. Występuje w niej bardzo mało ras obcych znanych z poprzednich części, brakuje istot wrażliwych na Moc (poza wąskim gronem bohaterów), a technologia jest całkowicie inna od tej do jakiej zostaliśmy przyzwyczajeni. Łącznikiem pozostają jednak pewne motywy, starzy znajomi (Chewbacca, Han Solo, Leia Organa Solo, R2-D2, C-3PO i Luke Skywalker) oraz obecność Mocy i mieczy świetlnych. Harrison Ford i Peter Mayhew kolejny raz dali niesamowity popis gry aktorskiej, a słynne: „Chewie, we’re home” oraz „It’s true. All of it. The Dark Side. The Jedi. They’re real” staną się z pewnością najbardziej znanymi kwestiami tej części. Równie przyjemnie było zobaczyć Carrie Fisher, która mimo upływu czasu wciąż daję radę, a nawet dorobiła się stopnia generalskiego w Ruchu Oporu. Troszkę zabrakło mi R2-D2, C-3PO oraz Marka Hamilla (choć wokół Luke’a Skywalkera i jego Zakonu kręci się cała opowieść, to bohatera widzimy zaledwie minutę przed końcem filmu).

Warto jednak dodać, że siódma część w większym stopniu skupia się na nowych twarzach. Mamy tutaj nieustraszonego i dość szalonego pilota Ruchu Oporu Poe Damerona (Oscar Isaacs, który wcielił się w tę postać, mimo stosunkowo niewielkiej roli stał się już bożyszczem fanek), zagubioną i pomysłową Rey, którą znakomicie zagrała Daisy Ridley oraz szturmowca-dezertera chcącego uciec przed okropieństwami wojny – w tej roli John Boyega. Sympatię fanów zyskał także mały droid BB-8, który swoim zachowaniem rozśmieszał widzów podczas seansu i godnie zastępował R2-D2. Rozczarowująca okazała się natomiast postać Kylo Rena, w którą wcielił się Adam Driver. Z jednej strony widać w nim zagubione dziecko, nieświadomie manipulowane przez osoby chcącego go wykorzystać i łaknącego siły, którą zakon Skywalkera mu nie dał. Jednakże popisy gniewu na gwiezdnym niszczycielu czy uleganie słabiej wyszkolonej Rey sprawiły, że ciężko było brać jego osobę na poważnie. Mimo eksponowania na plakatach i w trailerze kapitan Phasmy, ujrzeliśmy ją tylko przez kilka chwil. To samo dotyczy Maz Kanaty, tak bardzo przypominającej mądrego Mistrza Yodę. Zmarnowane potencjały czy fabularne zapchaj dziury? Ciężko powiedzieć.

Podsumowując, nowa część fascynuje i budzi pewnego rodzaju sentyment. Wychodząc z kina nie mogłem wyjść z podziwu. Podobnie czułem się po obejrzeniu Nowej nadziei, od której rozpoczęła się moja przygoda z Gwiezdną Sagą. Obok tego filmu nie sposób jest więc przejść obojętnie, choć tak jak i w poprzednich częściach dostrzec można pewne błędy lub wątki, które zasługiwałyby na szersze wyjaśnienie. Osobiście czuję się jednak usatysfakcjonowany i oczekuje, że premiera Rogue One wzbudzi we mnie, jeśli nie podobne, to chociaż zbliżone odczucia.