Dlaczego kocham Fantasy Flight Games

Ponad cztery i pół roku temu stała się rzecz z pozoru nieznacząca i, zdawałoby się, interesująca jedynie wąską grupkę miłośników odległej galaktyki – licencję na wydawanie gier towarzyskich (planszówek, karcianek, bitewniaków i erpegów) spod złocistego logo Star Wars przejęła firma Fantasy Flight Games. Powstała w 1995 roku, czyli bardzo późno w stosunku do branżowych gigantów, i w ciągu siedmiu-ośmiu ostatnich lat podbiła światowy rynek, w czym pomogło zdobycie częściowych lub pełnych licencji do Władcy Pierścieni, uniwersum Cthulhu, Warhammera i Gry o tron. American dream zrealizowany? Bez dwóch zdań. Możliwość zabawy w świecie wykreowanym przez George’a Lucasa to ukoronowanie dokonań firmy i jednocześnie powód, dla którego musiałem napisać ten artykuł. Bo Fantasy Flight Games nie robi po prostu gier Star Wars. Oj, nie – to byłoby spore niedopowiedzenie!

Wszystko zaczęło się od X-Winga. Gra nazwana na cześć słynnej rebelianckiej maszyny po raz pierwszy pozwoliła nam toczyć na stołach i matach gwiezdne pojedynki między myśliwcami, lekkimi frachtowcami i innymi małymi statkami odległej galaktyki. Powiedzieć, że wywołała furorę to mało powiedzieć. Kombinacja relatywnie prostych zasad, niezwykłej modyfikowalności i wspaniale wykonanych miniaturek osiągnęła nieprawdopodobny sukces. Rekordowa sprzedaż, rekordowa liczba graczy… dane z Facebooka sugerują, że w samej Polsce jest ich co najmniej tysiąc; grających regularnie i turniejowo są setki. W tym momencie jest to najprawdopodobniej druga po Warhammerze najpopularniejsza gra figurkowa na świecie.

Potem poszło właściwie z górki. Pojawiły się: karcianka LCG i erpeg Edge of the Empire, pierwszy z trzech kompatybilnych ze sobą systemów RPG, pozwalających na odgrywanie wszelkich możliwych scenariuszy i postaci z okresu Klasycznej Trylogii. Trochę później spełniły się wszystkie marzenia tych z x-wingowych graczy (i nie tylko), którzy pragnęli dowodzić nie eskadrami myśliwców, lecz całymi flotami gwiezdnych niszczycieli i krążowników lub, jakby zupełnie odwrotnie, niewielkimi oddziałami żołnierzy toczących potyczki na powierzchniach planet – powstała epicka Armada i imponujące Imperium atakuje. Pierwsza z gier przeskoczyła poziom X-Winga, ulepszając wiele aspektów poprzedniej gry, przy tym będąc oryginalną samą w sobie. Druga zaadaptowała mechanizmy znanego i lubianego Descenta na gwiezdnowojenne potrzeby, usprawniając wszystko to, co w tamtej grze nie działało lub się nie sprawdzało. Efekt? Dziesiąte miejsce w rankingu najlepszych gier portalu Board Games Geek. Wisienką na torcie będzie z kolei Rebellion, pierwsza rasowa, asymetryczna gra planszowa o walce Imperium z Rebelią o panowanie w galaktyce. Sądząc po zapowiedziach, szykuje się prawdziwa planszówkowa uczta.

W tej małej wyliczance dorobku Fantasy Flight Games padło sporo zachwytów, przysłowiowych „archów i ochów” i można by było powiedzieć – okej, robią świetne gry, ale żeby ich za to kochać? Oczywiście, przecież w tym rzecz! Jesteśmy fanami Star Wars. Dla nas gra zbudowana na bazie tego uniwersum to nie jest jakaś tam gra. To bardzo namacalna, w przypadku figurek najbardziej, i żywa możliwość znalezienia się w tym świecie, poczucia jego klimatu i wspaniałości. To możliwość wsiąknięcia w uniwersum, stania się kimś, kim nigdy przecież nie zostaniemy w prawdziwym życiu – pilotami, szturmowcami, admirałami, rycerzami Jedi, łowcami nagród, przemytnikami, a w erpegu dosłownie każdym. Fantasy Flight Games nie odcięło po prostu kuponów od licencji, co mogło uczynić, pokusiło się o stworzenie bogatej palety gier, w której każdy fan znajdzie coś dla siebie.

I tu pojawia się ten jeden zgrzyt, który jest zarazem powodem, dla którego FFG trzymam w tak wysokiej estymie: ilość. Ogrom rzeczy, jakie naprodukowała amerykańska firma przewyższa finansowe możliwości zdecydowanej większości fanów Star Wars. Boli nas i zarazem cieszy, że jest tyle tego wszystkiego do grania i, owszem, kupienia. Pokazując nam wszelkie wspaniałości Star Wars w wersjach figurkowych, karciankowych, erpegowych i planszowych, FFG wciągnęło nas w uzależnienie, z którego jesteśmy w pełni świadomi, i z którego wręcz cieszymy się. Nikt z nas nie jest zmuszany do kupowania czegokolwiek, ale wystarczy spojrzeć na tą najnowszą miniaturkę X-winga czy krążownika kalamariańskiego, tą piękną figurkę Boby Fetta z Imperium atakuje, czy zestaw LCG z Kylem Katarnem na okładce – i musimy to mieć. Zabawne, prawda? Kochamy nienawidzić FFG za to, że robi tak dobre gry. Współczuję wszystkim tym fanom, którzy dopiero teraz odkrywają produkty tej firmy; wybór musi być naprawdę oszałamiający…

To mnie sprowadza do innego, szalenie istotnego powodu mojej miłości do Fantasy Flight Games – że wokół ich gier powstała, z czynnym udziałem i wsparciem pracowników firmy, wielka i prężna społeczność fanów i zarazem graczy. O fenomenie X-Winga wspomniałem na wstępie; Amerykanie totalnie oszaleli na punkcie tej gry (ale dla nich Star Wars to integralna część dziedzictwa narodowego, więc to aż tak nie dziwi), Polacy z kolei plasują się zapewne na szóstym miejscu na świecie pod względem popularności, za europejskimi przedstawicielami Zachodu. W największych miastach naszego kraju wyrosły całe społeczności liczące po kilkadziesiąt osób, niektóre nawet zrzeszone, jak poznański Raven Squadron. Ile nowych znajomości i przyjaźni zawdzięczamy X-Wingowi, nie sposób zliczyć… a to tylko jedna gra! Sporo osób z tego środowiska zainteresowało się także Armadąi Imperium atakuje, co z kolei przyciągnęło graczy interesujących się tylko przyziemną stroną gwiezdnowojennej militarystyki. Wszystko, co rozwija i wzmacnia więzi między fanami i, przede wszystkim, pozwala im się w ogóle spotkać, jest dobre. A gry Fantasy Flight Games niekiedy robią to lepiej, niż konwenty i fankluby; ktoś może nie być zainteresowany dołączeniem do fanklubu Star Wars, ale już granie w „starwarsy”? To co innego! Dodatkowo, FFG silnie wspiera lokalne turnieje (naturalnie, tu ma też swój udział polski dystrybutor ich gier, Galakta), które są katalizatorem środowisk grających. W tym roku w samej Polsce odbyło się lub odbędzie ponad 40 turniejów rangi Mistrzostw Sklepu; to naprawdę imponująca liczba.

Rozpatrując działalność FFG, nie sposób nie wspomnieć o czymś, co powoduje szybsze bicie serca u tych z nas, którzy są miłośnikami rozszerzonego wszechświata Star Wars a.k.a. Legend. Jeśli jest dla nas jakiś szczególny powód, by kochać Fantasy Flight Games, to taki, że absolutnie nie waha się czerpać pełnymi garściami z Expanded Universe. E-wing, TIE Phantom, StarViper, TIE Defender… gdyby ktoś mi powiedział, że kiedyś zobaczymy te myśliwce w materialnej formie, jako figurki, nie uwierzyłbym w to. A tymczasem oto są, mogą stać na naszych półkach, żywy dowód istnienia EU! Armada już na starcie składała się z okrętu niewidzianego w filmach, niszczyciela gwiezdnego typu Victory, do którego szybko dołączyły niszczyciel typu Gladiator, fregata szturmowa mark II, czy fregata MC30. Tylko czekać kolejnych. Nawet jeśli ktoś nie gra, może mieć te myśliwce i okręty dla celów stricte kolekcjonerskich, by móc postawić je na wspomnianej półce. To jednak karcianka jest w tym momencie największą składnicą elementów pozafilmowych; wspomniany Kyle Katarn to tylko wierzchołek góry lodowej. Ponownie mógłby pojawić się krytyczny głos – dobrze, ale w grach Wizards of the Coast też było pełno EU, wystarczy spojrzeć na Star Wars Miniatures. To prawda, oczywiście, ale fakt, że poprzednik też postępował tak chwalebnie ani trochę nie umniejsza zasług drużyny Fantasy Flight Games.

Niesamowite gry, wkład w rozwój fandomu, szerokie wykorzystywanie Legend – Fantasy Flight Games już się zapisało złotymi zgłoskami w historii Star Wars, a minęło ledwo trzy i pół roku, odkąd wydali oni swą pierwszą produkcję. Osobom niegrającym te trzy powody mogą się wydawać niewystarczającymi, by żywić tak ciepłe uczucia do amerykańskiej firmy, ale mogę tylko powiedzieć tyle – trzeba to poczuć samemu. Ten przypływ emocji, gdy toczymy pojedynek z innym, równie rozentuzjazmowanym fanem za pomocą znajomych nam maszyn i postaci z odległej galaktyki, to wrażenie satysfakcji i dumy, gdy patrzymy na wspaniałą figurkę lub ilustrację czegoś, co nie pojawiło się nigdy na srebrnym ekranie… tych uczuć nie da się porównać z niczym innym. Być może są lepsze gry – jest to kwestia gustu, ja jednak takich nie spotkałem, a w temacie siedzę dość długo – być może są lepsze firmy, z lepszym podejściem do graczy, ale jakie to ma znaczenie, gdy to, co otrzymujemy od Fantasy Flight Games wywołuje u nas tak intensywne wrażenia i dodatkowo spaja fandom? Żadne.