Nie ukrywam: należę do tej części fandomu, która nie zionie ogniem na samą myśl o Przebudzeniu Mocy. I choć byłem już za to besztany wiele razy (zdarzyły się nawet przyjacielskie groźby użycia przemocy), uważam, że film jest świetny i jest może nie doskonałym (ba, lista rzeczy, które bym zmienił wcale nie jest krótka), ale mimo wszystko godnym spadkobiercą tradycji Starej Trylogii. Co ciekawe, choć jestem zdecydowanym entuzjastą tego obrazu, w wielu aspektach zgadzam się z krytykami. Jedną z nich jest, że Kylo Ren to postać, która jako badass nie dorasta do pięt swojemu dziadkowi. Tak. Trzydziestolatek zachowujący się chwilami jak niedojrzały i niestabilny emocjonalnie nastolatek? Oczywiście. Sam zresztą określałem go jako „bieda-Vadera”. Ale wiecie co? Im bardziej się w to wszystko wgłębiam, tym bardziej dochodzę do wniosku… w sumie, że Kylo jest jaki jest. Bo moim zdaniem niedoskonałość Bena Solo może być właśnie wykorzystana w kolejnych częściach sagi jako ciekawa baza dla kreacji jego postaci.
Lecimy od początku. Zza mgły wyłania się prom. Wysiada z niego zakapturzona postać, której zmodulowany głos robi spore wrażenie. Postać bezwzględnie zabija starego człowieka, wydaje wyrok śmierci na Mocy ducha winnych mieszkańców wioski. I oczywiście – z użyciem Mocy zatrzymuje w powietrzu wystrzał z blastera. Zdaje się, że mamy do czynienia z młodszą i nieco podrasowaną wersją Dartha Vadera. Wrażenie to podtrzymuje początkowa scena przesłuchania i wyrywania informacji z umysłu Poe.
Co dzieje się dalej? Widzimy jego nienajlepsze relacje z generałem Huxem (tekst o klonach mnie kupił!), pozycję jako najważniejszego rycerza Ren, szczególne miejsce u boku Snoke’a, otoczonego trupami pomordowanych Jedi w wizji Rey, przekuwającego ból po wystrzale z bowcastera Chewie’ego na energię Ciemnej Strony… ale i rozwalającego pod wpływem emocji sprzęt, snującego rozważania na temat swych rozterek, prowadzącego ckliwą rozmowę z ojcem, przegrywającego z debiutującą w sztuce posługiwania się mieczem i Mocą „byle złomiarką”… i to właśnie ta druga część zaważyła na tym, jak postrzegana jest ta postać. Jako typowy schwartzcharakter, którego nieumiejętnie potem próbowano zgłębić, a w efekcie upupiono, zrobiono z niego głupawego dzieciaka. I choć przyznaję – jako ucieleśnienie zła Kylo nie spisuje się w ogóle, dalej mi się wydaje, że w tym szaleństwie (prawdopodobnie) jest metoda. Już tłumaczę.
Zacznijmy od krótkiego omówienia dwójki pozostałych centralnych bohaterów. Mamy Rey, dziewczynę, która żyje na wygwizdowie. Przekonana, że jest nikim, trzyma się nikłej nadziei powrotu swojej bliżej niesprecyzowanej rodziny. Słyszy różne opowieści na temat wielkiego świata, który jest gdzieś poza Jakku. Najważniejsze – legendy o Luke’u, Hanie Solo, „Sokole Millenium”, które znamy z naszych ulubionych filmów – nagle okazują się być prawdą. A ona sama z jakiś tajemniczych (jak na mój gust, w filmie jest aż nadto dowodów na to, że Rey jest nowszą wersją Revana) powodów ma nagle szansę się w tym wszystkim znaleźć i stworzyć własną legendę. Musi tylko znaleźć Luke’a Skywalkera i sama podążyć jego ścieżką. Innymi słowy – robić coś, co było dla niej do niedawna niewiele bardziej realne, niż jest dla nas samych.
Finn. Tu sprawa jest dużo prostsza, ale równie ciekawa. Ktoś, kto od dziecka żyje wyłącznie po to, by służyć Najwyższemu Porządkowi – frakcji, która stara się podążyć ścieżką niegdyś trzęsącego całą galaktyką Imperium. Nie zna ideałów innych, niż te, które od małego mu wpajano. Nie ma nawet prawdziwego imienia. Jako „woźny” pracuje przy największym projekcie swej frakcji. W końcu ma szansę sprawdzć się w terenie. I wtedy widzimy rozbicie się ideałów z brutalną, krwawą rzeczywistością. Ucieka. Postanawia sprawdzić się w czymś, do czego będzie mu bliżej. Podobnie jak Rey, zdaje się być porwany przez perspektywę współpracy z żyjącymi legendami i rzeczywiście istniejącą Mocą.
Widzicie, do czego zmierzam? To epoka, w której przedstawione nam w Oryginalnej Trylogii wydarzenia to legendy, co dopiero mówić o prequelach. Tak potężnych, bohaterskich istot jak Jedi czy pierwsi Rebelianci już nie ma. Należą do minionej ery, dla niektórych minęły od tego czasu całe eony. Ba, nawet wiele istot żyjących na odległych światach powątpiewa w istnienie czegoś tak niesamowitego jak Moc i prawdziwość tych niesamowitych opowieści. To legendy, wzory do naśladowania, obiekty marzeń, które dla naszych bohaterów nagle stały się na wyciągnięcie ręki.
A Kylo? U niego to wszystko wygląda inaczej. On żył Mocą niemal od urodzenia. Wuj – ostatni mistrz Jedi. Wokół niego – świadkowie tych niesamowitych historii, o których tyle wszyscy się nasłuchali. On sam odziedziczył ten dar. Może zacząć się szkolić jako nowy Jedi. Ale w końcu (za sprawą różnych zawirowań, na razie jedynie zasugerowanych w fabule nowego kanonu i oczywistego wpływu Snoke’a) postanowił skupić się na mrocznej stronie przeszłości swej rodziny. Zaczyna zbierać przedmioty związane ze swym dziadkiem, samym Darthem Vaderem. Najpotężniejszym użytkownikiem Mocy w historii. Obsesję widać choćby w jego ubiorze – hełm, maska, modulator głosu – byle się upodobnić do swego idola. Zajmuje (przynajmniej pozornie) podobne miejsce u boku potężnego użytkownika Mocy, na czele „Imperium”. Staje się potężniejszy, na tyle, by nadal całkiem nieźle poradzić sobie w walce po trafieniu z potężnej broni, wyrywać myśli, ale… marzenia szybko zderzają się z rzeczywistością. W opowieściach to wyglądało nieco prościej. Nie wszystko idzie jak po maśle. Więźniowie umykają, Jasna Strona, z którą zdaje się związany, nie daje o sobie zapomnieć… Przed nim jeszcze daleka droga. Boi się, że nie podoła. A tak bardzo chciałby okazać się wart swego dziedzictwa. Stąd nagłe wybuchy gniewu, stąd chęć ukrycia swej twarzy za czymś bardziej przerażającym.
Na podstawie tych lakonicznych informacji, które mamy o jego przeszłości możemy wydedukować, że nie miał on łatwego życia, jestem w stanie więc wybaczyć jego infantylne zachowanie (sam znam podobne przypadki w życiu codziennym). Wielu z Was wyśmiało scenę, w której pod maską widzimy zwykłego chłopaka. Nie ja. Kylo to jeszcze chłopak. On dopiero ma stać się potężnym badassem, poziom jego dziadka jest jeszcze hen daleko. W scenie (tak, wiem, dość kiepsko napisanej – tu Wam przyznaję rację) rozmowy z Hanem twierdzi, że „zabił” Bena. Że Han to już dla niego nikt. De facto? Jak się przyjrzymy, to przed fatalną decyzją o uśmierceniu ojca waha się. Widać, że „stary” Ben jeszcze gdzieś tam siedzi, samo stwierdzenie, że się go zabiło to jeszcze ciut mało.
Jak dla mnie to jeszcze bardziej podkreśla, jak potężny i wyjątkowy jest Vader. Jego dziedzic, który w sztampowej historii szybko stałby się „godnym spadkobiercą” ma naprawdę spore problemy z tym, by mu dorównać. Takie rozwiązanie jest dużo ciekawsze, niż gotowy „Vader 2.0”. Ale pod jednym warunkiem.
Jakim? Kylo pod koniec filmu udaje się na trening do Snoke’a. Najwyższa pora, by jego postać ewoluowała. Poradziła sobie ze słabościami. Dojrzała. I, mam nadzieję, w końcu była w stanie zająć, przynajmniej na moment, upragnione miejsce na piedestale. Dlatego trzymam kciuki za scenarzystów – jeśli potraktować Przebudzenie Mocy jako historię początku nowego pokolenia użytkowników Mocy i początków Kylo jako prawdziwego mistrza zła może być naprawdę bombowo. I dlatego jeszcze nie kupuję Waszej, jakże wszechobecnej nienawiści wobec młodego Solo. Niemniej, jeśli sprawa zostanie zaniedbana, a „twarzą” sequeli będzie niezmieniający się Kylo – taki, jakiego widzieliśmy pół roku temu – będę musiał bić się w piersi i przyznać, że bawiłem się w adwokata diabła.