A co, jeśli „Rogue One” okaże się niewypałem?

Rogue One to eksperyment niespotykany w dotychczasowej historii Star Wars. Pierwszy film niebędący częścią wielkiej Gwiezdnej Sagi, lecz samodzielna, niezwiązana ze Skywalkerami opowieść? To się zwie skok na głęboką wodę! Niby Star Wars to medium, w którym jest miejsce na tysiące historii w niemal każdym znanym gatunku literacko-filmowym – co zresztą udowodniło Expanded Universe – ale mimo wszystko jest to coś nowego, gdy mowa wyłącznie w kontekście srebrnego ekranu. Ostatnio jednak pośród nader optymistycznych wizji wywołanych kwietniowym teaserem filmu pojawiły się ciemniejsze chmury – oto w świat poszła plotka, że producenci nie są zachwyceni pierwszą, wstępną wersją Łotra Jeden, czyli tzw. montażem roboczym, i tego lata planują dość ekstensywne dokrętki i kręcenie na nowo niektórych scen.

Naturalnie, plotki te szybko uzupełniono o kilka kluczowych informacji. Po pierwsze, co wiadomo każdemu, kto interesuje się tworzeniem „ruchomych obrazów”, dokrętki to rzecz zwyczajowa w wysokobudżetowych produkcjach; w dzisiejszych czasach każdy film ma w swym harmonogramie przewidziany czas na kilkutygodniowe dokrętki. Zgodnie z informacjami od Hollywood Reporter, producenci uznali po prostu, że film jest nieco zbyt „ciężki”, za bardzo nieukierunkowany w stronę kina wojennego i klimatycznie zbytnio odstaje od Klasycznej Trylogii; krótko mówiąc, brak w nim humoru i ciągłości z Nową nadzieją, do której Rogue One – jak się okazuje – jest bezpośrednim wstępem, do tego stopnia, że jego końcówkę i początek Epizodu IV ma dzielić raptem kilka minut. Abstrahując od powodów, które brzmią sensownie, i tego, czy w ogóle mamy jakiekolwiek podstawy do krytykowania kogokolwiek – czy to producentów, czy reżysera – wykorzystam tę okazję, by podjąć się pewnej dość frapującej kwestii z tytułu mojego artykułu: co, jeśli Łotr Jeden okaże się niewypałem?

Oczekiwania w stosunku do Łotra Jeden są nieco tylko mniejsze od tych, jakie stały przed Przebudzeniem Mocy. Jako pierwszy film z serii Opowieści (lub też Antologie, bo i ta pierwotna nazwa wciąż się przewija), ma za zadanie przetestować ideę samodzielnej produkcji Star Wars. Sukces bądź porażka nie będą mieć specjalnie wielkiego wpływu na drugi film, ten o Hanie Solo, mogą mieć natomiast kardynalne znaczenie dla ewentualnej kontynuacji projektu. Musimy bowiem zdawać sobie sprawę z tego, że choć zapowiedziano powstanie trzeciego spin-offa, nie jest wcale stuprocentowo pewne, że powstanie.

Jeśli Rogue One nie doczeka się uznania krytyków i przede wszystkim widzów, znacznie osłabi to wizerunek kinowych Gwiezdnych wojen w wydaniu post-lucasowskim. Przebudzenie Mocy, choć nielubiane czy wręcz znienawidzone przez pewną część fanów, zostało przyjęte bardzo entuzjastycznie i gorąco przez zdecydowaną większość publiki i fandomu. Poprzeczka znajduje się obecnie wyjątkowo wysoko. Mało kto będzie w stanie zdzierżyć film na poziomie Mrocznego widma czy Ataku klonów – nie w rozumieniu poziomu jako takiego, bo pamiętajmy, że Epizod I i II nie były złymi filmami, raczej w odniesieniu do rozczarowania, jakie wywołały u fanów oczekujących czegoś bardziej zbliżonego do Klasycznej Trylogii. Dodatkowo, podkopane zostanie zaufanie pod spin-off o Hanie Solo, mimo tworzenia go przez Lawrence’a Kasdana i wówczas to ten film stanie się „być albo nie być” wspomnianej przeze mnie idei. Czyli, słowem, nic wielkiego się nie wydarzy, prawda? No, nie do końca.

Ewentualna miałkość Łotra Jeden może mieć opłakany skutek dla statusu Star Wars jako kultowo-popkulturowego fenomenu. Nagle może się okazać, że filmy o odległej galaktyce, zamiast wielkiego wydarzenia, mogą się stać „po prostu kolejnym blockbusterem”, kolejnym Bondem, czy filmem o superbohaterach. Można by sądzić, że status Star Wars już spadł do tej kategorii w momencie premiery Epizodu VII, czy nawet Trylogii Prequeli, ale byłaby to bardzo mylna opinia. Mimo takiego a nie innego odbioru ostatnich trzech filmów George’a Lucasa, każdy z nich stał się podstawą popkulturowej świadomości każdego, kto ogląda filmy i interesuje się kinem. Najgorsze i najlepsze elementy Epizodów I-III są komentowane, parodiowane i omawiane do dziś, czego dowodem jest i Star Wars Extreme. Porażka Rogue One może nie rozbiłaby bańki unikalności statusu Star Wars, ale nadwerężyłaby go znacząco.

Gorzej, jak zabranie komercyjnego sukcesu. Może się to wydawać absurdalne i absolutnie niemożliwe, ale, czy aby na pewno? Oczywistym jest, że niezależnie od recenzji, w pierwszy weekend wyświetlania Łotr Jeden będzie bił wszelkie rekordy drugich miejsc od razu po Epizodzie VII (bo wiadomo, że kosmicznych rekordów Przebudzenia Mocy nie przebije). Ale co dalej? Przykład Batmana v Supermana wskazuje na to, że zaufanie widzów przyzwyczajonych do określonej marki i jej poziomu, spada na łeb na szyję, gdy okazuje się, że film jest zły lub nie spełnia pokładanych w nim nadziei. To byłaby może nie katastrofa dla idei spin-offów, ale wyraźny sygnał alarmowy dla twórców uniwersum i moment, by zastanowić się – czy warto iść dalej w tą stronę? Lepiej, jeśli pojawi się myśl: co trzeba zmienić, by było dobrze? Ale gdyby jednak ktoś uznał, że nie warto, wówczas pod dużym znakiem zapytania stanie wspomniany przeze mnie trzeci film i nadzieje mojego kolegi z redakcji, Wixu, mogą spłonąć niczym ciało Anakina Skywalkera na Endorze.

Przed Rogue One wyboista ścieżka. Kwietniowa zapowiedź rozbuchała w nas nadzieje na klimatyczny film z epoki, którą większość z nas lubi najbardziej, by nie rzec: kocha – z X-wingami, Gwiazdą Śmierci i szturmowcami. Osoba reżysera, który ma na koncie średnio udaną amerykańską wersję Godzilli, nie wzbudza przesadnego optymizmu, ale trudno wyobrazić sobie sytuację, gdzie Łotr Jeden nie jest co najmniej solidnym filmem. Co jednak, gdy nim nie będzie? Miejmy nadzieję, że reperkusje nie okażą się dla odległej galaktyki zbyt dotkliwe, a idea antologicznych spin-offów przetrwa, by powrócić z Mocą w drugim filmie, o pewnym przemytniku z zawadiackim półuśmieszkiem.