Oceniamy „Łotra 1” – część 2

Taraissu: Nie tego się spodziewałam. Wydawało się, że Epizod VII i trailery do Łotra 1 jasno pokazały, jak będzie wyglądać „nowe” uniwersum Gwiezdnych wojen. Miało to być przygodowe kino familijne, może niezbyt skomplikowane, ale za to starannie dopracowane, pełne humoru i odniesień do innych produktów marki Star Wars. Zapewne dlatego przez kilka pierwszych minut filmu nie mogłam się „wgryźć” w historię. Moment zwrotny w moim myśleniu nastąpił, gdy Cassian Andor okazał się nie być Rebeliantem o gołębim sercu. Bo to znaczyło, że w tej historii może wydarzyć się dosłownie wszystko. W tym momencie zatkało mnie ze zdumienia – byłam przekonana, że marka Star Wars już mnie niczym nie zaskoczy.

Mam ogromną słabość do historii zaczynających się od zbierania drużyny (wiem, straszna sztampa), która wyruszy na misję niemal niemożliwą do wykonania, w imię jakiejś górnolotnej idei, z uśmiechem na ustach. A drużyna z Łotra 1 jest wyśmienita. „You care about all of them” – takiego tweeta przeczytałam zaraz po oficjalnej premierze filmu. I w pełni się z nim zgadzam. Szczerze polubiłam wszystkich bohaterów i nad każdym uroniłam łzę. Poważnie. Moje niewzruszone kamienne serce ścisnęło się kilkakrotnie w kinie, a mnie naprawdę trudno wzruszyć. Nie spodziewałam się tego rodzaju emocji przy Gwiezdnych wojnach. Zamiast baśni w kosmosie dostaliśmy film o starciu ideologii, o poświęceniu i trudnych wyborach i bezsensie wojny, gdzie żołnierze nie są nawet ofiarami tylko cyframi w statystyce. Nie ma złych i dobrych, są po prostu dwie strony konfliktu, które przy użyciu wszelkich, często paskudnych metod, dążą do realizacji swoich celów.

W Łotrze 1 bardzo podobają mi się wszelkie nawiązania do innych filmów z serii Star Wars, wszystkie smaczki, każde cameo przywoływało uśmiech na mojej twarzy. Jestem zachwycona, że Rebelia nie nosi białych rękawiczek i kieruje się zasadą, że czasem cel uświęca środki. Lubię Imperium dowodzone przez starszych panów, którzy kombinują jak wspiąć się na szczyt strącając przy tym konkurentów. Podobają mi się lokacje (prawdziwa space opera!), a zwłaszcza starożytna Jedha, której wąskie ulice wypełnia tłum barwnych istot z różnych planet. A już totalnie genialne są wszystkie bitwy. Pod względem wizualnym film mnie po prostu zachwyca!

Można się przyczepić do zbytniego patosu na końcu filmu (zazwyczaj sama się czepiam takich zabiegów), ale tym razem wydawał mi się bardzo na miejscu. Myślę, że rzekomą początkową „nudę” (lub chaos, zależnie od opinii) wielu fanów doceni z czasem. Przymykam też oko na kuriozalne zamiłowanie Imperium do jednofunkcyjnych stanowisk pracy: „jedna konsola, jedna dźwignia”. Czuję się wręcz w obowiązku stanąć w obronie Cassiana, który obrywa w niektórych recenzjach. Ta postać jest akurat jedną z rzeczy, których się nie spodziewałam w filmie Star Wars i dlatego właśnie do mnie przemawia. Bo inną z moich słabości są bohaterowie tragiczni. Łotr 1 zdecydowanie trafia w wiele moich „wrażliwych miejsc”.

Czy film jest rewolucją? Niekoniecznie, zaraz po wyjścia z kina miałam mocne skojarzenia z klimatem komiksów z serii Republic z Legend (tych traktujących Wojny Klonów bardziej na poważnie). Ale jest bardzo pozytywnym zaskoczeniem. I chociaż nie jest perfekcyjny, to i tak dostaje 11/10. Za Hammerheada taranującego niszczyciel (genialny pomysł!), za efekt „wow”, który mnie wziął z zaskoczenia. I za Jyn, która okazała się być dokładnie taka jak być powinna oraz resztę cudnych bohaterów, którym kibicowałam aż do samego końca.

Cathia: Idę dzisiaj na Łotra po raz trzeci i to chyba wystarczy, by podkreślić, jak bardzo mi się ten film podobał. Jestem zachwycona, o czym mogliście przeczytać dwa dni temu. Tym razem jednak mogę nieco pospoilerować i chętnie skorzystam z okazji.

Bohaterowie są wreszcie z krwi i kości – kupuję motywację niemal każdego (w przypadku Galena i Lyry, niestety, nie za sprawą scenariusza, ale Jamesa Luceno), wszyscy są wiarygodni, chociaż przecież nie mieliśmy zbyt wiele czasu na poznanie ich dogłębnie. Nieoczekiwanie serce moje skradł Cassian Andor, który jest nareszcie takim Rebeliantem, w jakiego mogę uwierzyć – oni nie mogli przetrwać osiemnastu lat, będąc tylko grzecznymi i pozytywnymi bohaterami. W momencie, gdy kapitan pozbywa się swojego informatora, wiedziałam już, że będę mu kibicować. W ogóle Rebelia jest rewelacyjna, i tak, nie wierzę, że to mówię! Dodatkowo rozszerzenie historii o bojówki Sawa i odłamy ekstremalne bardzo wzbogaciło mitologie. W porównaniu z Rebelią Imperium wypada jednak dość słabo, może w wyniku tego, że czują się niezwyciężeni i są przez to mocno rozleniwieni. Tylko tym mogę tłumaczyć to, że patrol na Jedhie daje się zaskoczyć, a szturmowcy na Scariff lezą pod lufy rebeliantów jak leci. Do wczoraj czepiałam się jeszcze dwóch imperialnych niszczycieli nie włączających się do bitwy, ale po przemyśleniu oddaje honor ich dowódcom. One raczej były mało zwrotne i nie reagowały zbyt szybko, od walki jeden na jeden były myśliwce.

Jeśli chodzi o Imperium, nie mogę tu nie wspomnieć o dwóch sztandarowych postaciach – Krennicu i Tarkinie. Krennic się miota, doskonale ukazując, jak bardzo jest ambitny i jak cholernie boli go to, że musi sam się wszystkiego dochrapać. Próbuje, bardzo próbuje. Jeśli oficer imperialny nie waha się udać do lorda Vadera, to znaczy, że potrafi postawić wszystko na jedną kartę. Go Orson!

Z Tarkinem mam kłopot. Jako postać jest bez zarzutu – zimny bezlitosny sukinkot, bez wahania jednym strzałem gotowy jest poświęcić placówkę imperialną, by wyeliminować nie tylko zagrożenie, ale i rywala. CGI, niestety, to inna bajka. Postać miejscami wygląda bardzo sztucznie, jakby ją żywcem z gry komputerowej wyjęto, i to takiej, którą kończyli studenci, ponieważ na porządnych grafików zabrakło budżetu. Poza tym – GŁOS! Peter Cushing miał głos niepowtarzalny, charakterystyczne było zwłaszcza jego „r”. Osoba podkładająca głos czasami się nawet nie stara, by brzmiał podobnie. Dla mnie – psychofanki Cushinga – to olbrzymi problem i nie bardzo potrafię to przeskoczyć. Ale cieszę się bardzo, że Tarkin tam w ogóle jest i nie podstawili za niego innej osoby (znaczy podstawili, ale wiadomo…).

Cała otoczka filmu jest bezbłędna. To nie są prequele, gdzie wszystko lśni, nawet podczas wojny. Tu jest szaro, brudno, nie ma piękna, a jeśli jest, zaraz będzie zbrukane wojną. Ludzie są zmęczeni, mają dość, idealiści raczej szybko umierają. Dla kogoś takiego jak ja, kto zawsze domagał się „codzienności odległej galaktyki”, jest to po prostu uczta.

Jest to również uczta dla fana – wyłapywanie smaczków i nawiązań to olbrzymia radość. Zaczęło się od dzbanka mleka, a potem było już tylko lepiej! I jeśli ja – Imperialny pełną gębą – piszczę z radości na widok Red Leadera, coś poszło bardzo dobrze. Niestety, twórcy nie mogli sobie również odmówić pewnych znanych nam robotów i pewnej księżniczki, a to był duży błąd. Ale jak na ogrom plusów, te minusy mi nie przeszkadzają.

I powiem Wam na koniec jedno – jak ja się cieszę, że wczoraj na pytanie „To kiedy się to dzieje?” mogłam odpowiedzieć „Kończy się na tyle czasu przed, ile Tantive uciekał przed Devastatorem”. Stara magia powróciła.

Vidar: Rok temu przy opinii o Przebudzeniu Mocy zapędziłem się w wyrażanie mojego zachwytu, nie poświęcając wiele miejsca zastrzeżeniom. Tym razem nie popełnię tego błędu. Moim zdaniem pierwszy akt filmu jest dość wolny i nieco chaotyczny – to mój największy zarzut. Akcja skacze między wątkami błyskawicznie, odnosi się wrażenie, że twórcy miliony razy zmieniali koncepcję. Trudno przez to „wejść” w świat filmu, ciężko się do kogokolwiek przywiązać… im dalej w las, tym lepiej, ale ciągle mam kilka uwag. Ostatnie sceny z udziałem załogi Łotra są niepotrzebnie sztampowe (przynajmniej pretensjonalnego „I love you” nam oszczędzili), momentami kłuła mnie też w oczy jakość CGI (macki stwora w bazie Sawa, jedzenie na targu czy nieco „lalkowaci” Leia i Tarkin – choć to pewnie było nie do uniknięcia).

Za to z plusów? Fantastycznie wykreowane światy, z mnogością różnych istot, zarówno nowych, jak i starych, z ogromną ilością dobrze wyeksponowanych detali. Sceny z udziałem Gwiazdy Śmierci to uczta wizualna. Sama scena wielkiej bitwy – miód! Wrogowie się ze sobą nie patyczkowali; miło widzieć bezwzględne osoby po obu stronach, śmierć całej (sympatycznej, nie da się ukryć) załogi to było coś, czego autentycznie się nie spodziewałem. Wielki powrót Tarkina i Vadera – obaj panowie są w rewelacyjnej formie. Krennic jako główny zły wypadł naprawdę pozytywnie, z „dobrych” K-2SO i jego teksty na dobre zapadną mi w pamięć. I wspomniane smaczki dla weteranów – coś kapitalnego!

Ogólnie widać, słychać i czuć w tym wszystkim Star Wars, na szczęście przykrywają minusy i ponownie jestem zadowolony z nowych Gwiezdnych wojen! Czy bardziej, niż z Epizodu VII? Nie. Po prostu inaczej. Rok temu dostałem możliwość ponownego poczucia się jak dzieciak pierwszy raz oglądający Star Wars dzięki wspaniałemu hołdowi dla przygodowej tradycji uniwersum. Tym razem film wywołał u mnie podobną radość, jaka towarzyszy mi przy poznawaniu tradycyjnego Expanded Universe i odkrywaniu kolejnych sekretów odległej galaktyki. Jeśli tak mają wyglądać spin-offy i nowe projekty w świecie Star Wars – jestem na tak. I tak, jak rok temu czuję głód informacji o tylko na moment pokazanych nam wcześniej nieznanych elementach galaktyki. Ode mnie idzie 8+/10.

Wixu: Do filmu podszedłem na chłodno, bez ekscytacji, jak miało to miejsce rok temu. Po prostu Lucasfilm dostał ode mnie taki kredyt zaufania po Przebudzeniu, że gdzieś w głębi wiedziałem, że Łotr będzie co najmniej bardzo dobry. I miałem rację, bo z kina wyszedłem z bananem na twarzy.

Film rozkręcał się powoli, początkowe pół godziny to nieco chaotyczne wprowadzanie kolejnych bohaterów, ale później… totalna bomba. Świetnie zrealizowano sceny walki, z wielkim rozmachem, ale nie przesadnie patetycznie. Bohaterowie z pewnością dołączą do grona ulubionych postaci uniwersum, bo każdy z nich jest wyrazisty i ma jasno nakreślone motywy działania. Cieszą nawiązania do starych postaci, drobne cameo radują duszę fana.

Tarkin w CGI – bomba, świetnie zrealizowany. W ogóle nie czułem, że to postać wygenerowana komputerowo, panowie z ILM pokazali swoją klasę. Łotr to mistrzowski blockbuster. Widać, że był robiony przez fanów dla fanów. Jeśli Lucasfilm ma nas raczyć tak świetnym kinem, może to robić co roku, magia Gwiezdnych wojen nigdy dla mnie nie spowszechnieje.

Lisa: Powiedzieć, że Łotr 1 mnie oczarował to powiedzieć stanowczo za mało. Podejrzewałam, że to będzie to najlepszy film z serii, ale nie sądziłam, że będzie aż tak dobry. Takie Gwiezdne wojny chce się oglądać! Absolutnie urzekł mnie brutalny realizm, niespotykany w tym uniwersum. Wreszcie Rebelia została ukazana bez wybielania, czyli tak jak powinna. Po tym, co zobaczyłam nie wiem jak, i czy w ogóle jeszcze będę mogła oglądać Rebeliantów, ten serial wydaje się absurdalny w porównaniu z Łotrem 1.

Pokochałam postacie, w szczególności Cassiana Andora. Już od pierwszej sceny widać, że nie będzie to typowy bohater stojący po tej dobrej stronie. Przed filmem trochę obawiałam się, że Jyn okaże się być Katniss 2.0, czego bym chyba nie ścierpiała, bo Igrzysk śmierci nie trawię. Bałam się niepotrzebnie, Jyn jest inna i lepiej odegrana. Felicity Jones naprawdę świetnie się spisała. Te trochę mniej pierwszoplanowe postacie mocno zapadają w pamięć, są wspaniale napisane i każda z nich ma dość czasu dla siebie. Z jednej strony szkoda, że wszyscy umierają, z drugiej wydaje mi się, że właśnie takie odważne zakończenie było potrzebne.

Mimo że koniec był i tak znany, ostatnie pół godziny wywołało we mnie więcej emocji niż całe Przebudzenie Mocy. Aż wstyd się przyznać, ale gdy zapaliły się światła musiałam szukać chusteczek. Zresztą pomijając wrażenia przy końcówce, samo wspomnienie Hery sprawiło, że chciałam podskoczyć z radości. Nie spodziewałam się, że ten film przyniesie mi aż tyle emocji; jestem pod wrażeniem tak ogromnym, że póki co nie mogę znaleźć niczego, co mi się w nim nie podobało. Pewnie muszę wybrać się do kina jeszcze raz, co chętnie uczynię w przyszłym tygodniu.